Feniks w rakiecie

Karol JedlińskiKarol Jedliński
opublikowano: 2013-09-27 00:00

Ryszard Varisella zniknął z biznesowego pejzażu na ponad dekadę. Teraz wraca, by przeżyć kolejne barwne przygody z milionowymi zyskami w tle. W poprzednich wcieleniach pokazał, że życia nie lubi smakować małymi kęsami.

Zapaleni kinomani zapewne pamiętają kilka scenek z komedii „Kilerów 2-óch” z 1999 r. Bohaterowie z lubością popijają piwo „Piast” warzone przez browary należące do Ryszarda Variselli. Na ekranie śmiga czarny Jeep z napisem „Varisella Racing Steed”, na co dzień służący do przewozu koni wyścigowych ze stajni biznesmena.

A młode wilki Siary wożą się m.in. Bentleyem i Hummerem w kolorze piasku pustyni — tak, też z garażu biznesmena. Dwukrotnie na ekranie miga postać sponsora filmu — ot, młody przystojniak w kolorowych spodniach. Dwa lata wcześniej Varisella, znany m.in. jako król Służewca (wyścigi konne) i piwa (Browary Warka i Dolnośląskie), urządził huczne czterdzieste urodziny na torze wyścigowym. Gościł śmietankę biznesowo-polityczną z ówczesnym premierem włącznie.

Do szampana przygrywali Gipsy Kings. To głównie o tę imprezę i prywatyzację państwowych browarów zapytają później Piotr Najsztub i Jacek Żakowski, gospodarze telewizyjnego „Tok Szok”. Do studia Varisella wjechał Hummerem właśnie, z ulubioną papugą na ramieniu, o mało nie tratując Żakowskiego.

— To był szczyt, także mojej próżności — przyznaje dziś Ryszard Varisella. Gdzieś około 2001 r. ten rezydent Monaco (podatki!) zapadł się pod ziemię wraz z majątkiem wycenianym na około 350 mln zł. Dziś znów wypływa na powierzchnię, łapiąc oddech na kolejne biznesowe życie, inwestując grube miliony w wydobycie surowców w Afryce. Na łamy gazet wrócił wiosną tego roku w roli ledwie epizodycznej — walcząc o kontrolę nad Piwnicą Świdnicką, atrakcyjnym lokalem w centrum Wrocławia. Skromną medialną potrawę doprawił szczyptą biznesowych planów w segmencie surowcowym i energetycznym. Zapewnia, że tym razem działa już bez gadżetowej, pstrokatej ornamentyki, zasłaniającej właściwe widzenie rzeczy.

Wsi spokojna

„Im bliżej naszego spotkania, tym bardziej zastanawiam się, co ja panu powiem i pokażę? Tu mamy proste, wiejskie życie i nie wiem, czy cokolwiek może zainteresować czytelników pańskiego, bardzo wyprofilowanego, dziennika biznesowego? A tu żadnych apanaży miliardera ani nawet milionera. Wieś po prostu” — pisze Ryszard Winicjusz Varisella, zapraszając do swojej posiadłości na Mazurach. A po spotkaniu, tak na pożegnanie, dorzuci: — W sumie to nie wiem, po co to wszystko panu opowiedziałem. Varisella A.D. 2013 ujmuje bezpośredniością, ale też cyzeluje zdania, często gryząc się w język.

— Wszystkiego, do cna, nie powiem, ja w ogóle nie przepadam za dziennikarzami. Życie to miałem i mam bogate. Czuję się, jakbym kilka razy żył — mówi biznesmen. Czy uda mu się przeżyć kolejne na wysokich obrotach, powstać jak feniks z popiołów?

— Dlaczego w latach 80. wyjechałem za granicę? Bo droga była, to nią pojechałem. Wielokrotnie, w pełni sukcesu i rozkwitu, zrzucałem skórę jak wąż i szedłem dalej — w nieznane. Ta sekwencja powtarzała się, nigdy nie robiłem tego świadomie. Tak wychodziło. Miałem zatem kilka różnych wcieleń, nowych żyć, otwarć, zawodów i doświadczeń. W każdej dziedzinie osiągałem swój szczyt, w swoim pejzażu, zakresie horyzontu. I znów dalej — analizuje Ryszard Varisella.

NIK, dzieci, ogień

Po tym, jak w 2001 r. sprzedał Carlsbergowi za 50 mln USD Browary Dolnośląskie Piast, Varisella skończył wielkie biznesy. Z tamtych czasów, co już „se ne vrati”, wspomina się nie tylko oryginała z gestem, sybarytę z szerokim uśmiechem. Do dziś niektórzy wrocławianie zarzucają mu przyłożenie ręki do upadku browarów (Carlsberg zdecydował o ich zamknięciu, NIK stwierdził nieprawidłowości przy prywatyzacji), a warszawiacy sugerują, że końska pasja była jedynie grą pod przejęcie atrakcyjnych gruntów wyścigowego Służewca. Varisella nie zgadza się z zarzutami: piwo warzył znakomite, a konie kochał na zabój.

A co robił, gdy go nie było? Dzieci rodził i przeżywał okres burzy i naporu w życiu prywatnym.

— Całą energię poświęciłem na piątkę dzieci. No i to jest najlepsza inwestycja mojego życia, choć ta konstatacja zapewne nie za bardzo nadaje się do pana pisma — stwierdza z przekąsem, odpalając silnik amerykańskiej motorówki. Startujemy z Rynu w stronę Bełdan. Weterani Mazur wiedzą, że to wycieczka na kilka godzin żaglówką. Jednak jeśli na liczniku motorowego jachtu wskazówka ociera się o setkę, taka podróż zajmuje najwyżej trzy kwadranse, włącznie z kąpielą w uroczej zatoczce nieopodal ujścia Rospudy. Ot, wiejskie życie milionera, któremu wewnętrzny ogień nie pozwala przed chałupą siedzieć i gapić się w bocianie gniazdo.

Cmokać i płacić

Przy odrobinie szczęścia z tafli Tałt można zobaczyć konie, pasące się na wzgórzach Notystu, w okolicach którego Varisella ma ponad tysiąc hektarów ziemi. Dalej, opodal Mikołajek, ma kolejne setki hektarów. W czasach, gdy konie kupował na pęczki, po łąkach Mazur biegało 300 jego rumaków.

— Dziś mam ich ledwie 30, odpuściłem wyścigi. Na koniach nie da się zarobić. Mając własne gospodarstwo i produkcję rolną, co miesiąc musiałem wydać około tysiąca złotych na utrzymanie każdego konia. Przy czym jednoroczniak na targach w Deauville i Newmarket kosztował powyżej tysiąca gwinei, a jego przyszłość była loterią — tłumaczy ze znawstwem.

Zaszaleć potrafił: tylko na zakupach ch w Newmarket w 1998 r. kupił cztery roczniaki za 300 tys. zł. Ulubieńców miał dwóch — Szarlatana i Arctica.

W Polsce ce ścigały się głównie z rumakami ze stajni Janusza Romanowskiego i wygrały niejedną ważną gonitwę, po wielokroć zarabiając na siebie. Jednak nie pieniądze z gniadych ogierów erów były wówczas najważniejsze, bo w sumie umie nakoniach stracił furę pieniędzy. — Emocje przy pędzie koni do mety na ostatniej prostej trwają kilka sekund. Są nieporównywalne z niczym. Nie wiem do końca, dlaczego czuje się jakąś więź z walczącym do upadłego koniem. No, ale to był hazard w stu procentach. Dopiero dzieci wyleczyły mnie z koni, odciąłem się od nich emocjonalnie — opowiada biznesmen.

Bywalcy aukcji wspominają, że Varisella potrafił w mgnieniu oka zakochać się w szlachetnych okazach. Jeden z nich miał się ruszać z gracją Rudolfa Nuriejewa, legendy baletu. Motoryczne cacko, tylko cmokać z zachwytu i płacić. — Kupiłem go za spore pieniądze. Wciąż się rusza jak baletnica. Ale niestety biega też jak baletnica — ironizuje Varisella. Po Arcticu i Szarlatanie pozostały niezliczone zdjęcia i puchary oraz poczucie, że życie hazardzisty ma już za sobą. Jedno z kilku, w których żył na maksa.

Krew Piemontu

Nazwisko Varisella już w PRL nie było anonimowe. Potomkowie speców od tkanin z Piemontu rozpierzchli się po Polsce w XIX wieku. Zaczynali w Bielsku-Białej, gdzie dziadek Ryszarda Winicjusza zbił kokosy w przemyśle włókienniczym. Po wojnie prywatna inicjatywa przeniosła się do Łodzi, a w latach 70. ojciec Variselli miał pod Gdańskiem jedno z największych w Polsce gospodarstw zajmujących się uprawą kwiatów. Jego syn żył wygodnie i burzliwie.

— Ojciec jako badylarz zbił majątek, głównie dzięki temu, że umiał wdrożyć holenderską technologię produkcji sadzonek goździków. Pomagałem mu. W sezonie kupcy przyjeżdżali z walizkami banknotów, kładliśmy je po prostu na stołach w halach, gdzie pakowaliśmy sadzonki — wspomina Ryszard Varisella.

Szersza publika znała głównie Marka Varisellę, stryja Ryszarda, kierowcę wyścigowego, który Fiatem wykręcał całkiem niezłe wyniki, nawet Syreną 101 dał radę przejechać Rajd Monte Carlo. Młodego Ryśka szybko oczarowały ryk silników i swąd oleju. Prawo jazdy zrobił w wieku 15 lat. Gdy jako 16-latek odbierał dokument, ojciec już na niego czekał z kluczykami do Willysa, amerykańskiej terenówki.

— Miał gest. Kolor piasek pustyni, tak jak Hummer, którym zaraz pojedziemy. W Willysie spędziłem niezapomniane lato w Jastrzębiej Górze. Śmigaliśmy nim po plaży, mieszkałem w pensjonacie z basenem, podwoziłem nie tylko dziewczyny, ale też m.in. Maklakiewicza z Himilsbachem. No i ten kaloryfer na brzuchu, to było coś — śmieje się i odpala potężnego Hummera.

Sprawnie wyjmuje z niego okna i dach, robiąc z amerykańskiego kolosa potężne kabrio. Powstały tylko dwa takie samochody, drugi na zamówienie Arnolda Schwarzeneggera. Ot, wspomnienie po epoce gadżetów. — Pozbyłem się jednak np. gigantycznego jachtu pełnomorskiego oraz sterowca i innych, zbędnych, przesadnie kosztownych bajerów — podkreśla i wciska mocniej gaz, a Hummer z trudem mieści się na wąskich polnych dróżkach.

Na Mazurach zna prawie wszystkich, 17 lat temu kupował tę ziemię telefonicznie, polegając na swej biznesowej intuicji. — Leżałem złożony chorobą i wertowałem z nudów gazety. Znalazłem ogłoszenie o aukcji, wysłałem prawnika. Pojechał obejrzeć teren, lecz to był środek zimy i na moje pytanie: „co widzisz?”, umiał odpowiedzieć tylko: „śnieg”. Kupiłem po ostrej licytacji, zakładając, że właśnie przybył mi nowy kłopot. Gdy jednak na wiosnę zobaczyłem, co kupiłem: własne jezioro, lasy, uroczyska, no i widok ze wzgórza... opłacało się po stokroć — ocenia biznesmen.

Choć ma kilka adresów w Europie (oprócz m.in. Monako i Warszawy jest i Mayfair, dzielnica Londynu), to na Mazury wraca najchętniej. Tu na parterze gustownej, acz pokaźnej posiadłości mieszczą się stajnie, na górze, w apartamentach, aż kipi od obrazów, rzeźb, antyków. Na gości spoglądają m.in. kobiety z kolorowych płócien sygnowanych przez Eugeniusza Małkowskiego. Obrazy przypominają o kolejnym minionym wcieleniu gospodarza domu, który przez dekadę był kolekcjonerem i handlarzem sztuką.

Porter Stalina

„Pewien wysoki blondyn lat dwadzieścia kilka, ubrany w nienaganny garnitur, kupił na niedawnej aukcji socrealizmu w galerii Atena w Warszawie obrazy i inne przedmioty za sumę 73 mln zł” — tak dziennikarz „Gazety Wyborczej” w 1991 r. relacjonował przebieg aukcji sztuki socrealistycznej.

„Obok dzieł Strzemińskiego, Warhola i Beuysa zawiesi teraz portret Stalina” — dodawał reporter.

— Zanim do tego doszło, przebyłem drogę od dżinsów w latach 70. w Łodzi do potentata ogrodnictwa i usług komunalnych w Norymberdze — zaznacza 56-letni dziś Ryszard Varisella, popijając dużymi haustami szampana, towarzyszącego krwistym stekom. A wokół upalna mazurska noc, zupełnie nie czuć klimatu łódzkiej szarości z epoki Polski Ludowej, gdzie rodził się pierwszy złotówkowy milion Variselli. W Łodzi, korzystając ze wsparcia i doświadczeń rodziny, zaczął szyć dżinsy.

— Zainspirował mnie muzyk z jednego z młodzieżowych zespołów, który po koncertach szył spodnie na zamówienie. Zwietrzyłem interes, szło znakomicie, po czym pewnego dnia spakowałem się i wyjechałem do Niemiec — tłumaczy, unikając podawania szczegółów.

Mówi tylko, że w Polsce był milionerem, a w RFN i tak zaczynał od porządkowania ogrodów Niemcom z Norymbergii i Frankfurtu nad Menem. Wkrótce firma rozrosła się do 80 pracowników, Varisella zaczął więc oferować kompleksowe usługi konserwatorskie m.in. wspólnotom mieszkaniowym.

— Gdy firma urosła do przyzwoitych rozmiarów, sprzedałem ją za porządny grosz. I założyłem galerię sztuki, namówił mnie wuj — profesor ASP, który był asystentem Jerzego Nowosielskiego.

Był stan wojenny, kiedy skontaktował mnie z Komitetem Odnowy Zabytków Krakowa w sprawie projektu wymiany kulturowej osnutej wokół historii Wita Stwosza pochodzącego z Norymbergii. Dogadałem się z przedstawicielem Komitetu, niejakim Markiem Siwcem, i zrobiliśmy wspólnie mnóstwo fajnych projektów kulturalnych. No i rozkręciłem się na dobre — podkreśla Varisella, który w tamtym czasie skoncentrował się na rozwoju Galerie Varisella.

Kossakom śmierć

Galerie Varisella w latach 80. i 90. intensywnie skupuje malarzy nie bojących się maczania pędzla w nowoczesności, głównie młodych zdolnych z Niemiec, ale nie tylko. Są też znaczące nazwiska z Europy, twórcy odważnych instalacji, rzeźb, kreacji, np. Franz Erhard Walter, Herbert Hamak czy Donald Judd, którego prace kosztowały nawet kilka milionów dolarów. Varisella jest stałym bywalcem u nowojorskiej bohemy, poznaje Andy’ego Warhola, na którym też zarabia krocie. To w tym czasie Varisella zakochuje się w pracach polskiego awangardzisty Władysława Strzemińskiego.

— O tak, posiadanie jego dzieł daje mi komfort psychiczny. To jedyny artysta, o którym mogę powiedzieć, że bez niego byłoby mi wewnętrznie ciężko — tłumaczy Ryszard Varisella i przez kilkanaście minut jego mocny głos przebija nocną ciszę, ciągnąc opowieść o powidokach z lektury „Teorii Widzenia” autorstwa Strzemińskiego właśnie.

„W procesie widzenia nie jest to ważne, co mechanicznie chwyta oko, lecz to, co człowiek u ś w i a d a m i a sobie ze swego widzenia” — wykładał Władysław Strzemiński, a Varisella już kieruje narrację w stronę kolejnego horyzontu możliwości, jakim był dla niego powrót do Polski w początkach transformacji.

— Że chciałby pan jeszcze o sztuce? No, mam tego towaru sporo, duża część jest po prostu zamknięta w klimatyzowanych kontenerach. Miałem też okazje, których żałuję. Jak wtedy, gdy wylicytowałem obraz Picassa za 750 tys. dolarów, ale było to poniżej ceny rezerwowej. Właściciel chciał 850 tys. Zacząłem się głupio targować i do transakcji nie doszło. W lipcu ten obraz został sprzedany na aukcji za kilkanaście milionów dolarów — mówi eksmarszand i do bilansu kolekcjonerskich błędów i wypaczeń dorzuca kilka innych, słynnych dziś nazwisk i dzieł.

Teraz sztukę kupuje okazjonalnie i marzy najwyżej o stworzeniu w Polsce muzeum z obrazami czołowych awangardzistów świata „bez tych wszystkich Kossaków i Matejków”.

Czkawka Gołoty

W 1994 r. sztuka zeszła na dalszy plan, gdy za 2,7 mln USD kupił większościowy udział w upadającym browarze Warka. W tamtym czasie w Polsce nazywany był niemieckim inwestorem z polskimi korzeniami, jednak miał już wielu znajomych, także wśród polityków. W prywatyzacyjnej grze odnalazł się znakomicie i wkrótce zainwestował w firmę dodatkowo 12,5 mln USD, by potem sprzedać browar Szwajcarom z Welinvest. W 1996 r. powtórzył manewr — za ponad 9,5 mln USD kupił 55 proc. akcji Browarów Dolnośląskich Piast. Zainwestował w nie kolejne 13 mln USD i stał się ich wyłącznym właścicielem.

— Nie chciałem sprzedawać Piasta, marzyłem, by to był wielopokoleniowy biznes. Warzyliśmy świetne piwo, wygraliśmy World Beer Cup w Nowym Jorku. Okazało się jednak, że jakość nie była dla Polaków najważniejszym kryterium. A więc sprzedałem browar Carlsbergowi z sowitym zyskiem — tłumaczy.

Zanim wyszedł z Piasta, zdążył narobić sporo szumu, m.in. zorganizować wielkie gale boksu z udziałem Andrzeja Gołoty i zaliczyć sponsorskie epizody z piłkarskim Śląskiem Wrocław. W tym samym czasie angażował się bardziej w konie i wykładał kilkadziesiąt milionów złotych na remont Piwnicy Świdnickiej, który ciągnął się sześć lat. Dziś wygląda na to, że straci jednak prawo do dzierżawy lokalu, który i tak przez lata przynosił straty.

— Będę walczył, w końcu sporo grosza w to włożyłem — odgraża się. Zapewnia, że w nowym wcieleniu nie trwoni już majątku na hazard i bajery. Najwięcej emocji i niepewności podszytej niecierpliwością wzbudza w nim afrykański projekt oparty na jego dwóch wehikułach inwestycyjnych. Wykluł się w londyńskim gabinecie.

— Przez jakiś czas szukałem kolejnego wielkiego projektu, wyzwania. Odkryłem Afrykę, która obecnie przypomina lata 90. — przełomu i transformacji, wreszcie prywatyzacji w Europie Środkowej. Wszystko jest możliwe, dobre pomysły mają rację bytu, ale potrzebują kapitału i know-how — tłumaczy Ryszard Varisella.

Za radą Strzemińskiego Varisella w Afryce widzi więcej niż tylko plemiona, pustynie i miasta. Szuka głębiej — pod ziemią. Także węgla.

— Czarno to widzę: czarne złoto z Czarnego Lądu. To będzie rakieta — konkluduje.