Gdzie dwóch się bije, tam trzeci traci

Adam Sofuł
opublikowano: 2007-10-02 00:00

Trudno znaleźć lepszy symbol IV RP niż premier Jarosław Kaczyński. Niezłym symbolem III RP jest też były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Nic dziwnego, że sztaby wyborcze reprezentujące obu polityków reklamowały poniedziałkową debatę jako decydujące starcie między tymi dwoma —przyznajmy, dosyć mglistymi — wizjami państwa. Nieco na wyrost, bo reklamowany przez Kaczyńskiego projekt IV RP nie jest jeszcze wizją ogólnonarodową (i można odnieść wrażenie, że premier nie chce, by tak się stało), zaś III RP miała więcej twarzy niż tylko pucołowata obecnie facjata byłego prezydenta. Nie była to więc decydująca rozgrywka między III a IV RP, a tylko jedna z wielu, w której powtórzono te same argumenty (np. o wejściu do UE i NATO z jednej strony i polityce na kolanach z drugiej).

Kwestie gospodarcze, od których zaczęła się debata — co charakterystyczne — nie poddały się numerowaniu równie łatwo jak Rzeczpospolite. Obaj politycy zgadzali się w stu procentach, że sytuacja gospodarcza jest fantastyczna, a jedyna między nimi różnica dotyczyła tego, czy jest to zasługa dwóch ostatnich lat, czy też poprzednich szesnastu. Premier Kaczyński sypał cyframi, były prezydent bawił bon motami, ale jeśli chodzi o plany wobec gospodarki, konkretów było za grosz. Ale to może dlatego, że gospodarka jest dziedziną, po której należy poruszać się, operując faktami, a nie mglistymi wizjami. Nie dowiedzieliśmy się więc, czym różni się gospodarka III RP od IV RP. Nie dowiedzieliśmy się też, ani w której Rzeczpospolitej obecnie żyjemy, ani jakie znaczenie mają te numerki.

Pojedynek był wyrównany i ani Aleksander Kwaśniewski ani Jarosław Kaczyński nie mogą się obwołać jednoznacznymi zwycięzcami. Remis? Niezupełnie, bo w tym starciu nie chodziło o triumf III lub IV RP. A przynajmniej nie było to głównym celem tej debaty. Głównym — i wspólnym celem PiS i LiD — była marginalizacja znaczenia lidera PO Donalda Tuska. To on był głównym przegranym i o ile nie przeprowadzi błyskotliwego kontrataku, to pokonanym pozostanie.

Poniedziałkowe starcie w zapowiedziach sztabowców miała stać się jedną z kilku decydujących debat w najnowszej historii Polski po pojedynku Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem, a następnie z Aleksandrem Kwaśniewskim. Nic na razie nie wskazuje na to, by tak się stało, ale... Decydując się na starcie z Kwaśniewskim Kaczyński wydobył popełniającego w ostatnich tygodniach gafę za gafą byłego prezydenta z politycznych peryferii do pierwszej ligi. Przy tej okazji unieważnił dotychczasowy podział na Polskę liberalną i solidarną. Odgrzał za to spór między obozem postsolidarnościowym a postkomunistycznym (z pełną świadomością faktu, że oba te obozy wyglądają zupełnie inaczej niż np. w połowie lat 90.). Skończył też ze świadomą strategią ignorowania lewicy, przenosząc ją na PO. To sprytna zagrywka wyborcza, o konsekwencjach dziś trudnych do przewidzenia. Może się okazać, że prezes TVP Andrzej Urbański, otwierając debatę jako „starcie gigantów”, był nie tylko szarmancki (zwłaszcza wobec byłego prezydenta), ale też proroczy.

Adam Sofuł