Globalizacja to nie moda, ale metoda rozmawiania

Kazimierz Krupa
opublikowano: 2001-07-24 00:00

Globalizacja to nie moda, ale metoda rozmawiania

Spotkanie przywódców najbogatszych krajów świata, które odbyło się w miniony weekend w Genui, to same niejasności. Czy było to spotkanie grupy G-8 czy G-7 plus 1? Bo jeśli chodzi o siedem, to nie ma specjalnych wątpliwości — są to najbogatsze kraje świata. Chociaż po zakwalifikowaniu do tego grona Kanady, swoje zastrzeżenia zgłasza Australia — oni też uważają, że są bogaci. Ale jako ósmy podmiot (nie dzień tygodnia) występuje Rosja. Zaliczenie jej do najbogatszych krajów świata z pewnością spotkałoby się z wieloma protestami, choćby jej obywateli, którzy pensje dostają z półrocznym opóźnieniem i często w naturze. A jeżeli w G-8 jest Rosja, bo duża, to jeszcze większe, przynajmniej jeżeli chodzi o liczbę ludności, są Chiny i Indie. A nie od dzisiaj wiadomo, że największym bogactwem rodziców są dzieci — więc i oni są bogaci, tylko nieco inaczej.

Wyniki spotkania w Genui można odczytać w dwojaki sposób. Sposób pierwszy: jedna osoba zabita, 450 rannych, 150 aresztowanych przez policję, demonstracje z udziałem od 150 do 300 tys. osób (zależnie od źródła), na ulicach setki wraków spalonych samochodów i kontenerów na śmieci, zdemolowane sklepy i banki, straty szacowane na 50-60 milionów dolarów.

Sposób drugi: zredukowanie o dwie trzecie (53 z 74 mld dolarów) długów najuboższym i najbardziej zadłużonym krajom świata (m.in. Boliwii, Hondurasowi, Nikaragui z Ameryki Łacińskiej oraz wielu najbiedniejszym krajom afrykańskim), utworzenie funduszu na rzecz walki z AIDS, malarią i gruźlicą, z wkładem początkowym wysokości 1,3 mld dolarów, bezpośrednia wymiana poglądów, do której przywódcy nieczęsto mają okazję, na temat protokołu z Kioto o redukcji emisji gazów do atmosfery i broni strategicznej, przede wszystkim parasolu atomowym.

Który sposób odczytania szczytu w Genui jest lepszy i właściwszy? — środki przekazu nie pozostawiły żadnych wątpliwości. 95 procent relacji z „oblężonego miasta” dotyczyło liczby demonstrantów, metalowych prętów, łańcuchów, kijów bejsbolowych, ołowianych kul do rzucania i koktajli Mołotowa, w które byli wyposażeni, a pozostałe 5 procent nieśmiało napomykało, kto i po co tam się spotyka i o co tym spotykającym się chodzi. Z dziennikarskiego punktu widzenia to ja to nawet rozumiem, szczególnie w „bulwarówkach” mówi się wszak, że nic tak dobrze gazecie nie robi jak parę trupów i trochę krwi, ale... Ale może byśmy spróbowali chociaż tym protestującym wyjaśnić przeciwko czemu oni protestują. Bo jestem przekonany, że większość z nich nie ma o tym zielonego pojęcia.

Protestowanie przeciwko globalizacji można porównać do protestowania przeciwko temu, że słońce wschodzi co rano, a wieczorem zachodzi lub że czas płynie zbyt szybko (ewentualnie, że zbyt wolno). Niby protestować można — ale po co. Tak naprawdę przecież każdy z nas, w mniejszym lub większym stopniu, w tej globalizacji uczestniczy. A jeżeli używa telewizora, telefonu komórkowego czy nie daj Boże Internetu — to już jest całkiem „zglobalizowany”. Trzeba sobie ponadto zdać sprawę, że przeciwko globalizacji najbardziej, a tak naprawdę wyłącznie, protestują ci, którzy najbardziej z niej korzystają — zamożni młodzi ludzie z klasy średniej, właśnie z najbogatszych państw świata. Jakoś wśród uczestników walk w Genui nikt nie zauważył robotników z Boliwii, Nikaragui czy Afryki Środkowej.

I chociaż globalizacja nikomu nic nie zabiera, ale zwiększa różnice w poziomie życia ludzi w niej uczestniczących i pozbawionych do niej dostępu — jest o czym dyskutować. Ale chyba jednak nie w ten sposób.