Dla sportowca dylemat pozostania w Polsce lub wyjazdu za granicę wiąże się dziś z odpowiedzią na pytania: czy będę występował w ważnym klubie? Czy wzrosną moje sportowe kompetencje?
Czy poprawią się finanse?
Trenowałem za granicą 12 lat. Nie miałem innego wyjścia, by się rozwinąć. Szukałem klubu, który dawał podstawy egzystencji i gwarancję, że nie zostanie zlikwidowany w ciągu roku czy dwóch. Gdy w 1992 r. trafiłem do Racing Club de France, w Polsce szalała hiperinflacja i padały wszystkie kluby. Nawet prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki namawiał mnie, bym szukał ratunku zagranicą. Nieco wcześniej do Racing Club de France trafił judoka Waldemar Legień. Nie dlatego, że chciał zarabiać franki. Wyjechał, bo w Polsce nie było dla niego żadnych złotówek, nikt z tym utytułowanym zawodnikiem się nie liczył. Dlatego — jako trener — buduje potęgę francuskiego, a nie polskiego, judo.
Biznes sportowy jest już u nas tak rozwinięty,
że — jeśli zawodnika nie kusi wyjątkowy kontrakt — dziś dla jego finansów nie ma znaczenia, czy będzie trenował za granicą. Wyjazd stwarza możliwość zdobycia sportowych doświadczeń, poznania innej kultury i nauczenia się czegoś, co się przyda po zakończeniu kariery.
Z drugiej strony: zawodnicy nie mają czasem nic do powiedzenia. Pojawił się oto handel żywym towarem. Decyzje podejmują menedżerowie, a sportowcy co najwyżej grzecznie przystają na ich propozycje. Jeśli odpowiedzą "nie", przeciwstawią się menedżerowi, co może oznaczać koniec kariery. Ale zawodnicy też nie są bez winy. Często idą wyłącznie za pieniądzem kontraktowym. Potem siedzą na ławce rezerwowych, bo bogaty klub kupuje ich względnie tanio i może sobie pozwolić, by ich nie wykorzystywać, jeśli się okaże, że nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Zawodnik dostaje stałą pensję, więc początkowo mu się to opłaca. Ale po 2-3 latach "rezerwowej kariery" jego wartość spada. Jeżeli zatem menedżer przetransferuje go do innego klubu, z reguły jest to jednoznaczne ze spadkiem do niższej ligi. Oznacza porażkę sportową i materialną.
Biorąc pod uwagę rozwój kariery sportowej — i w ogóle: życiowej — uważam, że warto odnotować epizod pracy, nabywania doświadczenia i budowy pozycji za granicą. Trzeba tylko podjąć decyzję o wyjeździe we właściwym czasie, na dogodnych warunkach i z opcją powrotu w odpowiednim momencie. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: czemu ma służyć ten wyjazd? Bo niektóre kończą się sukcesem — jak wybory Artura Boruca, Jerzego Dudka, czy Roberta Kubicy. Ale są też porażki — jak transfer Radosława Matusiaka, który miał grać w świetnych klubach, a skończył jako rezerwowy i zdecydował, że kończy karierę. Może — ale zanim wyjechał — winien się zastanowić: czy lepiej zostać?
Taki namysł potrzebny jest też zawodnikom dyscyplin nie dysponujących tak dużymi pieniędzmi, jak piłka nożna. Był przecież moment, kiedy się wydawało, że polski pływak zdobędzie medal — jak Artur Wojdat — tylko wtedy, kiedy wyjedzie do Mission Viejo w Stanach Zjednoczonych. Potem się okazało, że można zbudować rodzimą szkołę pływania i odnosić sukcesy. Dopiero zobaczymy, czy będą one trwałe, ale nie ma już sytuacji, w której pływak trenujący w Polsce nie liczy się na arenie międzynarodowej.
Przyzwoitość zabrania zawodnikom reprezentowania dwóch krajów jednocześnie. Przepisy różnych federacji blokują takie ruchy. Ale taki Iwan Klementiew medale olimpijskie w kajakarstwie zdobywał dla ZSRR, Polski i Łotwy. Bo o ile w transferach międzyklubowych jesteśmy tylko "dawcą", o tyle w zmianach barw narodowych bywamy beneficjentem. W naszej reprezentacji piłkarskiej grał już Nigeryjczyk, teraz występuje Brazylijczyk. Zgodzili się zapewne dlatego, by pojawić się na wielkich giełdach transferowych, jakimi są mundiale czy Euro — i zdobyć lepsze kontrakty klubowe. Powody zmiany paszportów przez sportowców bywają jednak różne, niekiedy dramatyczne. Etiopski biegacz, Yared Schegumo został w Polsce po mistrzostwach świata kadetów, bo w jego kraju trwała wojna domowa. Niestety, nie trafił u nas na właściwe warunki i — mimo że dostał obywatelstwo — sukcesu w naszych barwach nie odniósł.
Niektóre kraje, szukając promocji, kupują zawodników. Mimo że nie mam żydowskich przod-ków, na początku międzynarodowej kariery zaproponowano mi obywatelstwo Izraela. Bartoszowi Kizierowskiemu nie tak dawno temu zasugerowano, by pływał w barwach Bahrajnu. Obaj odmówiliśmy. Ale Rashid Ramzi nie miał takich skrupułów — i zdobył dla tego kraju złoty medal w biegu na 1500 metrów na igrzyskach w Pekinie. Tyle że w Maroku jest znienawidzony… I, moim zdaniem, ludzie mają prawo uważać go za zdrajcę. Bo sportowiec jest własnością narodu. Bo przecież to, że zostaje mistrzem, bywa wypadkową warunków społecznych, w jakich dorasta i trenuje.