Igły w stogu obrazów

Kamil Kosiński
opublikowano: 2008-10-31 00:00

Kupno dzieła sztuki, by je zyskownie odsprzedać, to pomysł tak prosty,

że aż genialny. Ale trafny wybór obiektu inwestycji wcale nie jest łatwy.

Dziewiąty października 2008 r.: aukcja dzieł sztuki w warszawskim hotelu Sheraton. Odbiła się szerokim echem nie tylko w środowisku kolekcjonerów — za sprawą spekulacji i plotek na temat liczby obrazów sprzedawanych przy tej okazji przez twórcę Prokomu Software. Ale z punktu widzenia osób traktujących dzieła artystyczne jako lokatę kapitału była ciekawym barometrem rynku.

Licytowano 85 dzieł. Wyszły spod rąk klasyków końca XIX wieku (Matejko, Michałowski, Kozakiewicz, Chełmoński), mistrzów Młodej Polski (Wyspiański, Malczewski, Stanisławski, Weiss), XX-wiecznej awangardy (Witkacy, Makowski, Pankiewicz, Schulz), malarzy z kręgu Ecole de Paris (Hayden, Zak, Menkes, Muter) i wielkich współczesnych (Kantor, Nowosielski, Lebenstein, Opałka, Beksiński). Najdrożej sprzedano "Portret Zdzisława i Bolesława Włodków jako dzieci" pędzla Jana Matejki. Wylicytowano zań aż 1,29 mln zł. Grafika Bruno Schulza "Zaczarowane miasto II" znalazła nabywcę za 55 tys. zł, a gwasz Alicji Hohermann "Tancerka z kabaretu" — za 36 tys. zł. Niby niewiele, ale kwoty te stanowiły odpowiednio aż 423 i 240 proc. ceny wywoławczej, gdy płótno Matejki uzyskało zaledwie 117 proc. stawki wyjściowej. Jeśli założyć, że cena wywoławcza to jakiś szacunek wartości rynkowej, nieodparcie nasuwa się myśl, że twórczość artystów mniej znanych jest znacznie lepszą lokatą kapitału niż tych najbardziej renomowanych. Ale…

— Cena wywoławcza to po prostu kwota, z jaką dom aukcyjny — w porozumieniu z właścicielem — wystawia obraz do sprzedaży. Nie jest żadną estymacją wartości — oponuje Juliusz Windorbski, prezes Desy Unicum, jednego z organizatorów październikowej aukcji.

Nie każdy Sasnal…

Niespodzianki ostatniego roku? Szczególnie duży wzrost wartości odnotowały prace Feliksa Michała Wygrzywalskiego.

— Przez lata sprzedawały się po 6-8 tys. zł. Ale jakieś dziewięć miesięcy temu ich ceny wystrzeliły w górę — dziś do 20-50 tys. zł — podaje Juliusz Windorbski.

Ryzyko? Kiedy zachwieje się popyt na dzieła danego artysty lub konkretną pracę. Przykład? Wystawione w londyńskich domach aukcyjnych Sotheby’s i Christie’s prace Wilhelma Sasnala — "Untitled (The Lamps)" oraz "Acquarium". Obie prace nie sprzedały się tam już po raz drugi. A zaledwie w czerwcu 2008 r. tryptyk "Palące dziewczyny" tego samego artysty poszedł w londyńskim domu aukcyjnym Philips de Pury za ponad 229 tys. funtów, przy pierwotnej estymacji na poziomie 80-120 tys.

Jakie dzieło więc wybrać, by na nim nie stracić?

— Kupować dobrą sztukę. Jest wiele zmiennych czynników, które decydują o zmianie wartości poszczególnych dzieł. Nie da się powiedzieć, że ten czy ów artysta, z takiego czy innego okresu, to murowany sukces inwestycyjny w perspektywie trzech czy pięciu lat — wyjaśnia Monika Weber, dyrektor ds. inwestycji w dzieła sztuki w Wealth Solutions, firmie doradztwa inwestycyjnego.

Własny gust

Jej zdaniem, na relatywnie duży zwrot z kapitału można jednak liczyć w przypadku rzeźby, która — jako gatunek — jest na razie niedowartościowana przez szeroki krąg odbiorców.

— Na jej niewielką popularność w Polsce wpływają trudności ekspozycyjne. W kolekcjach zachodnich dziedzina ta zajmuje poczesne miejsce — twierdzi Monika Weber.

A jeśli ktoś woli coś, co nie zajmuje wiele przestrzeni, lecz po prostu wisi na ścianie? Może wybrać najprostsze kryterium selekcji — własny gust.

— Za 40 tys. zł kupiłem dwa obrazy. W galerii powiedziano mi, że za kilka lat będę mógł zarobić na nich krocie. Ale dla mnie najważniejsze było, że mi się podobały. Zakładam, że jak mi się podobają, to podobają się też innym i gdybym chciał je odsprzedać, nie będę miał z tym problemu. A polowanie na okazje wyłącznie pod kątem wysokiej stopy zwrotu? Przypomina szukanie igły w stogu siana. Bo ilu z setki młodych polskich artystów będzie kiedyś znanych? — pyta retorycznie Marcin Panek, prywatny bankier z Noble Banku.

Praktyczny aspekt inwestycji w sztukę:

"Portret Kazimierza

Pochwalskiego" z 1914-1915 r.

autor: Jacek Malczewski

data aukcji:

22 X 2000 r.

cena wywoławcza:

170 tys. zł cena uzyskana: nie sprzedał się

data aukcji:

19 X 2008 r.

cena wywoławcza:

120 tys. zł

cena uzyskana:

210 tys. zł

:

Okiem eksperta

Konrad Szukalski, dom aukcyjny Agra Art

Mógłby pójść za 250 tys. zł

Aukcja pozostaje najbardziej rzetelną metodą weryfikacji wartości. Po prostu: w konkretnym czasie o jedno dzieło może zabiegać kilku potencjalnych nabywców. Za "Portretem Kazimierza Pochwalskiego" pędzla Jacka Malczewskiego przemawiają: bibliografia, wystawy, duże rozmiary, znany z imienia i nazwiska model oraz to, że to "Malczewski". Mimo to w 2000 r. obraz nie sięgnął ceny wywoławczej. Powód? Wtedy na rynku pojawiło się wiele lepszych obrazów Malczewskiego. Teraz — oferowany o 50 tys. zł taniej — nie dość że doszedł do ceny wywoławczej sprzed ośmiu lat, to przebił ją jeszcze o 40 tys. zł. Moim zdaniem, mógłby zostać sprzedany nawet za 250 tys. zł.

Przystępna cena. Gorąco licytowano grafikę Bruno Schulza "Zaczarowane miasto II". Na przebicie 13 tys. zł ceny wywoławczej mogło sobie pozwolić wielu potencjalnych kupców. Znalazła nabywcę za 55 tys. zł.

Dodatkowy koszt. Wypadkową wylicytowanej ceny dzieła jest opłata aukcyjna, którą obciążany jest nabywca. W przypadku październikowej aukcji płótna Jana Matejki "Portret Zdzisława i Bolesława Włodków jako dzieci" — 193,5 tys. zł. Za obraz zapłacono 1,29 mln zł.