Nadchodzące z Unii Europejskiej wieści o nerwowych ruchach kolejnych rządów, które nagle zaostrzają warunki dostępu obywateli nowych państw członkowskich do swoich rynków pracy, nie powinny nas zaskakiwać. Decyzje polityków są przecież przełożeniem nastrojów społecznych, badania opinii zaś potwierdzają, że im bliżej granicznej daty 1 maja 2004 r., tym większe są w dotychczasowej UE odsetki przeciwników rozszerzenia. Przyczyną nie jest obawa o same miejsca pracy — wszak te realnie dostępne np. Polakom pochodzą z najniższej półki — ani też nie są nią jakieś uprzedzenia narodowościowe. Wszyscy myślą o jednym — pękających w szwach systemach świadczeń socjalnych.
Znając przemyślność naszych rodaków, bez trudu możemy sobie wyobrazić sytuację, iż perfekcyjnie wpasowaliby się oni w system panujący w danym kraju — pracowaliby akurat tyle czasu, ile wynosi minimum uprawniające do otrzymania zasiłku, a potem też by pracowali, tyle że na czarno... Proceder krótkiego zatrudniania się, uciekania na długie zwolnienie lekarskie i dojenia ZUS został przecież już przećwiczony w kraju. Przy wyższej stopie zysku w zachodniej Europie, Polak dopiero pokazałby, co potrafi! Oczywiście taka perspektywa obejmuje tylko część potencjalnych euroarbeiterów, ale wystarczająco dużą. Najnowszy sygnał z Polski o skoku bezrobocia z 18 do 20 proc. — wynikającym z matematycznego przeliczenia na dane ze spisu powszechnego — tylko utwierdza przeciętnego Duńczyka czy Szweda w jego obawach.
Wygląda na to, że duch zjednoczonej Europy, unoszący się 16 kwietnia 2003 r. nad podpisywanym w Atenach traktatem akcesyjnym, może nie uleciał — ale na pewno przez jakiś czas pozostanie uwięziony w socjalnej butelce.