Ja chcę być Jak Pawlik

Joanna Dymowska
opublikowano: 2006-02-24 00:00

Po kilkunastu latach Włodek Pawlik powrócił do projektu „Anhelli”. Właśnie rozpoczyna się tournée promujące płytę.

Już po kilku wspólnie spędzonych minutach burzy pan obraz jazzmana — natchnionego, smutnego romantyka. Cały czas żartujemy...

Włodek Pawlik: Pani sobie wyobraża, że Słowacki czy Mickiewicz nie mieli poczucia humoru?

Nie z tego zasłynęli... Skąd u tak wesołego człowieka inspiracja ponurym, refleksyjnym „Anhellim”?

W.P.: Jest w moim życiu część postu, cienia, czarnej nici, głęboko zakorzeniona w podświadomości. Od zawsze byłem radosnym optymistą. Jako dwudziestolatek wierzyłem w przyszłość, snułem marzenia związane z muzyką, chciałem komponować. Nagle jeden strzał — i wszystko zostaje zniekształcone. Takim momentem, który zmusił mnie do szukania odpowiedzi na pytania o sens życia, o przyszłość, był rok 1981 — zamach na Jana Pawła II, stan wojenny... Widząc swoją bezradność, szalejące wokół zło — sięgnąłem po Słowackiego. Anhelli przyszedł do mnie jako forma protestu — próba wejścia ze swoją wyobraźnią w świat, który poprzez uniwersalne treści odpowiada na pytania, daje siłę, wiarę...

Buntownicy często sięgali po buntownika — Słowackiego...

W.P.: Do tej pory mam naturę buntownika, a to miała być forma protestu. Starałem się znaleźć sens, pokazać, że to, co nas spotykało — już kiedyś się wydarzyło...

I to się nie podobało cenzurze?

W.P.: Wybory rysowały się wtedy jasno — albo się było za, albo przeciw — te dwie drogi były nie do pogodzenia. To był czas, który kształtował ludzi na wiele lat — i to mi zostało.

Dlatego kilkanaście lat później — już w innej rzeczywistości — powrócił pan do „Anhellego”?

W.P.: Jestem z gatunku ludzi „zawirusowanych” Słowackim — wiem, że to nie jest ani powszechne, ani trendy, ani jazzy, ale to element mojej prywatnej wrażliwości, wyczulenia na pewne tematy...

Myśli pan, że dla publiczności zagranicznej „Anhelli” będzie tak oczywisty w odbiorze, jak dla słuchacza w Polsce?

W.P.: Z „Anhellim” za granicą jeszcze nie byłem — jesteśmy w trakcie przygotowywania zagranicznego tournée. Muzyka jest nieograniczona, nie zależy mi, żeby „Anhelli” kojarzył się wszystkim z tym, o czym my, Polacy, wiemy. Staram się podawać informacje. Jeżeli ktoś będzie chciał dotrzeć do źródeł — dlaczego właśnie „Anhelli” i jak się kształtowała historia Polski, to dobrze. Jednak muzyka jest ponad granicami, jest niezależna, ma skrzydła. To trochę tak jak z muzyką gospel czy spirituals — nam się to kojarzy z muzyką globalną i mało kto, słuchając, zastanawia się nad korzeniami, kontekstem. A przecież gospel — to z angielskiego ewangelia, a spirituals — pieśni czarnych, którzy zostali zniewoleni.

Gdy odbiorcy rozumieją kontekst, muzyka powinna się lepiej sprzedać...

W.P.: A co to znaczy „powinna się sprzedać”? Dobrze sprzedać można ptasie mleczko, bo jest smaczne, ale Andy Warhol też się dobrze sprzedawał. Nie można od artysty wymagać, żeby dołączał do stada i śpiewał tę samą piosenkę czy wyginał się w znanym rytmie. Nie! Artysta to człowiek, który powinien być trochę obok i mieć dystans. Powinien być wręcz kontra tego, co dzieje się wokół.

Pan nie chce zarabiać na muzyce?

W.P.: Chcę zarabiać i to jest normalne. Muzyka to mój zawód! Ale „zarabiać” nie może być przed „tworzyć”. W świecie abstrakcji, jakim jest sztuka, nie mam pewności, czy moje dzieła od razu zostaną docenione, bo wykraczają p[oza stereotyp, ale wiem na pewno, że są moje! Mozart, Bach, Chopin — pozostawili wielkie dzieła, tworząc coś niepowtarzalnego, bardzo własnego...

Ale oni w 90 proc. pisali na zamówienie!

W.P.: Zamówienie w tamtych czasach to było coś zupełnie innego niż teraz! Chciałbym żeby w Warszawie żył dziś jakiś książę wszechstronnie wykształcony, mecenas sztuki — i żeby u mnie zamawiał. Niestety, najczęściej jest tak, że są zlecenia jakichś dziwnych wytwórni, które zamawiają głupie piosenki. Staram się jasno postawić granicę między sacrum a profanum, nawet kosztem bycia niedocenionym.

Przy takim podejściu da się żyć z muzyki?

W.P.: (śmiech) Tak — da się. Zawsze można żyć lepiej, ale jedynie w kategorii posiadania. Mam trochę inne podejście do „bogactwa”.

Przychodzi do pana bogaty biznesmen i chce, żeby uświetnił pan swoim występem 20. rocznicę jego pożycia z małżonką... Podejmie się pan?

W.P.: Najpierw się zapytam, jak małżonka wygląda... (śmiech). Ale poważnie — to nie jest dalekie od sytuacji, jakie mi się zdarzały. Często to właśnie małżonki decydują o docenianiu takich osobników jak ja. Kobiety mają większą wrażliwość, są dobrymi odbiorcami mojej muzyki... Zresztą właśnie dzięki takiej miłej pani zagrałem swój recital podczas koncertu, który promował płytę „Orange People”, nagraną przez wybitnych jazzmanów z okazji Pomarańczowej Rewolucji. Do końca występu nie wiedziałem, dlaczego właśnie ja zostałem zaproszony... Później się okazało, zaszczyt ten zawdzięczałem pani, która była widzem na moim poprzednim koncercie na Ukrainie, a prywatnie — żoną prezesa Microsoftu na Rosję i Ukrainę. To tak á propos biznesu...

Znowu uciekł pan od pieniędzy... Najbardziej bezpośrednio: z czego pan żyje?

W.P.: Z muzyki, z dźwięków.

Z płyt, z koncertów?

W.P.: Tak. Ale moja działalność jest szeroka — nie tylko gram jazz. Robię muzykę teatralną, muzykę na zamówienie — np. do filmów.

Jak to wygląda? Pan ma wenę, komponuje, a potem próbuje sprzedać czy to klienci przychodzą i proszą o napisanie kompozycji?

W.P.: I tak, i tak. Gdy podejmuję się napisania muzyki, np. do filmu, moją rolą jest zilustrowanie jakiejś historii, a nie pokazywanie ile to ja potrafię i jaki ten utwór jest wszystkiego pełny. Ale piszę tak, by zawsze podpis Włodek Pawlik to była taka pieczęć — mówiąc językiem biznesu — gwarantująca wysoką jakość.

Ostatnio jeden z modnych kompozytorów powiedział nam, że każdy jest do wynajęcia — a jeśli mówi, że nie, to kłamie...

W.P.: Współczuje mu. To punkt widzenia geszefciarza, nie artysty.

A pan jest modny?

W.P.: Nie wiem, nie interesuję się. Są słuchacze, którzy od 25 lat kupują moje płyty i chodzą na koncerty — dla nich jestem modny.

Ale widzi pan konieczność reklamowania swojej muzyki?

W.P.: Oczywiście! To nie tylko moje hobby, ale też zawód i jasne, że zależy mi na jak największej sprzedaży.

Tego się pan nauczył na emigracji?

W.P.: To była szkoła życia. Zderzyłem się tam z zupełnie innym światem. Miałem 24 lata, byłem kompletnie nieświadomy praw rządzących rynkiem, wydawało mi się, że od razu będę doceniony, bo taki jestem zdolny. A tu kubeł zimnej wody. Ale był też inny aspekt tamtej sytuacji — zauważyłem, że są grupy alternatywne, które działają wbrew regułom kapitalizmu, z całym tym rynkowym batem, promocją, pieniędzmi — a paradoksalnie, też pieniądze zarabiają. To była chyba największa nauka, że biznes można wziąć w cudzysłów. Bo oczywiście jest komercja, na której można zarobić duże pieniądze — ale tak samo można je zarobić, działając alternatywnie, robiąc swoje.

Czy pan się do kogoś porównuje?

W.P.: Nie, to nie ma sensu. Niektórzy zarzucają mi podobieństwo mojego misterium „Stabat Mater” do „Officium” Jana Garbarka. Tyle tylko że jedyne podobieństwo dotyczy konwencji — sięgania do muzyki średniowiecza. Poza tym same różnice! Komponując „Stabat Mater” nie znałem płyty Garbarka.

Jest taki stereotyp, że w Polsce z muzyków jazzowych jest Tomasz Stańko — i długo nic. Chciałby pan być jak Stańko?

W.P.: A dlaczego mam być jak Stańko?! Ja chcę być jak Pawlik! Urodziłem się innym człowiekiem, o innej wrażliwości, innym stosunku do wszystkiego. Z całym szacunkiem dla Tomka — różnimy się pięknie.

Ma pan swojego idola — ale błagam, nie Chopin!

W.P.: Bill Gates, geniusz biznesu, filantrop.

No dobrze — to mistrz, ideał — ale muzyk?

W.P.: Bach, Vivaldi, na pewno właśnie Chopin — tu bym dał wykrzyknik!

Jakiś jazzman?

W.P.: Chopin świetnie improwizował, a jazz to właśnie wielka improwizacja! A współcześnie Coltrane, Evans, Davies, Armstrong, Hanckock, Pastorius... i Komeda, zjawisko wyjątkowe w muzyce naszych czasów.