Jakie małe to wielkie miasto

Danuta Hernik, Paweł Witecki
opublikowano: 2002-06-10 00:00

Był początek lat 50. W Warszawie ruszyły schody ruchome przy Trasie W-Z. Zetempowska młodzież tańczyła w soboty na Mariensztacie. Muzyka — z radia lub grana przez orkiestrę. Jazz był zakazany. Dopiero w drugiej połowie lat 50. — zmarł Józef w Moskwie, do Warszawy wrócił Wiesław — można było słuchać orkiestry Benny Goodmana. Do Polski dotarły echa swingującej Ameryki. W domach pojawiły się pierwsze telewizory.

Miasto budowało się coraz większe i piękniejsze. W radiu można było posłuchać „Rewii piosenki” Lucjana Kydryńskiego, który nocą „pokazywał” Polakom muzykę Zachodu, przedstawiał takich ludzi jak Willis Conover.

Tak bawiła się stolica czasów realnego socjalizmu. Być może nawiązaniem do tamtej zabawy na mariensztackim rynku są dzisiejsze piwodajnie na nadwiślańskich bulwarach. Tańców mniej, ale piwa więcej. Może to czasy się zmieniły, może potrzeby warszawiaków. Niezmienna pozostała chęć wyjścia z domu, posłuchania muzyki, pogadania przy trunku.

Myślę o dzisiejszych klubach, pubach, knajpkach i dyskotekach. A kiedy o nich myślę, przypomina mi się upalny dzień sprzed blisko dwudziestu lat. W radiu leciał program prowadzony przez Wojciecha Manna i chyba (nie mam pewności) Alicję Resich-Modlińską. Mann siedział w studiu, gdzie przyszedł z radiowego bufetu. Jego partnerka zapytała, czy jest tam coś na ciepło. Mann odpowiedział, że jest... mizeria.

To właśnie przypomina mi się, kiedy myślę o dzisiejszych klubach, kafejkach, pubach i dyskotekach. Mizeria... i to ciepła.

Gdzie się podziały tamte Hybrydy, Medyk? Szlag trafił jazzowe Akwarium, szlag trafił miejsca, gdzie pokolenie powojennych dzieci łykało pierwsze dawki kabaretu, klubowej zabawy i... alkoholu.

Wiem, Warszawa to nie Paryż ani tym bardziej Las Vegas. Ale to żadne wytłumaczenie. Na przykład w Gibraltarze, który zajmuje powierzchnię 5,8 kilometra kw. i liczy 31 tys. mieszkańców, jest tyle pubów, że można każdego dnia w roku odwiedzić inny.

Mniejsza o kulturę anglosaską i porównania. Tych kilkanaście miejsc w stolicy musi nam wystarczyć.

W Somie można napić się najświeższego piwa w mieście. Nalewane jest do kufli prosto z tanków mikrobrowaru. Z holu przez szybę widać piwowarów warzących bursztynowe Ale. Do jedzenia podają grillowaną, marynowaną pierś kaczki z kiełkami, warzywami i ziołami, zawiniętą w ryżowy naleśnik z sosem sojowo-imbirowym. Można obejrzeć tancerki flamenco, pokazy kubańskiej salsy. Posłuchać na żywo jazzu i bluesa. Miłośnicy malarstwa mogą podziwiać i kupować obrazy.

W Leżakach atmosfera kurortu. Wiklinowe kosze plażowe i egzotyczne drinki. Można zamówić naleśnik z mozzarellą, pomidorami i pesto.

Didżej testuje na gościach swoje nowe płyty. To miejsce dla tych,

którzy chcą zacząć wieczór albo go zakończyć na tak zwanym after party, które w Leżakach trwa nawet do dziesiątej rano.

Piekarnia powstała w miejscu, gdzie kiedyś wypiekano chleb. W piątek i w sobotę ustawia się kolejka przed wejściem. Ci, którzy nie należą do klubu, czekają na werdykt bramkarza, uda się wejść, czy trzeba szukać szczęścia gdzie indziej. W środku muzyka taneczna we wszelkich odmianach. W niedzielę, na specjalnym torze, manualni grają w kapsle.

Przed wejściem do Klubokawiarni nie ma żadnego szyldu. W środku atmosfera prywatki u szalonego kolekcjonera pamiątek po socrealizmie. Wiszące na ścianach tabliczki przypominają absurd minionej epoki.

Klubokawiarnia chce promować artystów, dając im miejsce, gdzie prezentują swoje prace, grają koncerty, organizują pokazy mody.

Dobrze gasi się kaca w Szpilce albo w Chimerze, która przy okazji jest galerią. Do Organzy można wpaść na ubaw albo na partyjkę szachów.