Kłopotów z rozróżnieniem bliźniąt nie mieli tylko urzędnicy niemieckiej ambasady. W paszporcie Lesława wypatrzyli to samo zdjęcie, co w dokumentach Wacława (zawinił Pagart).
I Kantor też się nie pomylił. Prawie nigdy. Z nim Janiccy związali „drugie życie” — aktorów teatralnych: w 1966 r. Barwne życie udokumentowane na ścianach pracowni: plakaty, fotografie, afisze... Wspomnienia miejsc, które odwiedzili — ostatnio jako samodzielni twórcy. I wcześniej z Cricot 2: od listopada 1979 do 8 grudnia 1990 roku — dnia śmierci Tadeusz Kantora.
— Człowiek i jego manekin. Częsty motyw w spektaklach Kantora. Nasze zewnętrzne podobieństwo mu odpowiadało: chwyt sceniczny. Ale czy wybrał nas dlatego? To raczej wzajemne dopasowanie. Kantor rozpoznawał nas lepiej niż ojciec! Jak się pomylił, był wściekły na nas. Nie na siebie — wspomina Wacław Janicki.
Co chwila wpada klient: ten chce wycenić szlachetne kamienie, ów zamówić herb.
Na konferencjach prasowych, zwłaszcza zagranicznych, Kantor lubił mówić, jaki to ma zespół: Lilę Krasicką — autentyczną hrabinę. I Janickich — szlifierzy brylantów. Bracia żartują, że jedna profesja drugiej nie wadzi — aktor pracuje wieczorem, rzemieślnik — do 17. Gdyby chcieli tylko pieniędzy, rzuciliby teatr, nakupili brylantów, otwierali kolejne sklepy...
— Nie przestaniemy grać. I nie rzucimy warsztatu — twierdzi Lesław.
Masz smykałkę!
Nad szlachetnymi kamieniami pochyla się drugie już pokolenie Janickich. W warsztacie pożółkła tabliczka: „Bracia Janiccy z Poznania. Lwów. Zegarmistrzostwo. Jubilerstwo”.
— Hieronim i Telesfor. Bracia ojca. 19 stycznia 1938 r. Urząd Probierczy we Lwowie zaświadczył, że zarejestrowali firmę. W roku 1944 musieli się ze Lwowa wynosić. Telesfor osiadł w Bytomiu, Hieronim i nasz tata, Tadeusz w Krakowie. Tu, przy Sebastiana 4 w mieszkaniu nr 8, otworzyli szlifiernię kamieni szlachetnych — wspominają bliźniacy.
Mają jeszcze starą ojcowską szlifierkę. XIX-wieczną. To dzięki niej mechanik precyzyjny na dobre zajął się złotnictwem.
— Nastał rok 1947. Pan Wachtel, krakowski szlifierz diamentów, dla którego ojciec i stryj robili jakieś uchwyty, wyjeżdżał do Danii. Na stałe. I ojcu powiedział: „Masz smykałkę. Zostawiam ci tę maszynę — szlifuj diamenty i kamienie szlachetne”. I ojciec zaczął się uczyć... — kontynuuje Wacław.
Po wojnie przeszlifowywał masę brylantów, wyciągniętych z popiołów i gruzu. Do firmy braci Janickich napływały też zamówienia z AGH — katedry obróbki skrawaniem. I od różnych firm — jak WSK Mielec czy Łucznik.
— „Panie Janicki, musi pan spółdzielnię założyć!” A ojciec na to: „To są diamenty, a ja biorę odpowiedzialność za materiał!”. I się zaczęło: podatki, kontrole... Mogli ludziom wynieść z domu wszystko, poza podstawowymi sprzętami... U nas spodobał się fortepian — zabrali — opowiada Wacław.
Gdy nastała moda na kamienie syntetyczne, ojciec bliźniaków z wujkiem Hirkiem i znajomym — inżynierem Załubką z huty aluminium w Skawinie — główkowali nad budową pieca do syntezy spinela (z tlenku aluminium). I natopili pierwszą w Polsce gruszkę tego synetycznego kamienia szlachetnego. W piecu Vernera — w łazience wujka Hirka.
A pocztówki dźwiękowe?
— Nagrywano na prostych urządzeniach igłą z korundu syntetycznego. Szybko się tępiły i nie dawały dobrego dźwięku. Tego nie dało się ostrzyć. I ojciec wymyślił: z diamentu to zrobimy! Tak rozwinął się przemysł fonograficzny... — mówi Wacław.
Przygoda z bohemą
Lesław wybrał malarstwo na ASP, Wacław — historię sztuki. Ojciec oczekiwał, że synowie przejmą po nim schedę, ale swą wolę przeprowadził umiejętnie.
— Nie mówił: „Wy dwaj! Skończcie z tą Piwnicą pod Baranami”. Bo zaczęliśmy chodzić tam zaraz po maturze, w 1962 r. Ojciec to tolerował. Może dlatego, że w domu nie leże- liśmy bykiem, czekając aż nam dadzą kasę? — zastanawia się Lesław.
Przeszli typową drogę: wpisanie do rejestru uczniów, egzamin czeladniczy, potem mis-trzowski.... Z czystym sumieniem pędzili do Galerii Krzysztofory. Do teatru Kantora.
— Na wykładach Kantora słuchaliśmy, jak pięknie o sztuce mówi, jaką jest niesamowitą osobowością. Zaprosił nas do happeningu: „Linia podziału”. Jedliśmy makaron z walizki. Ubrani w maturalne garniturki. Gdy happening się zaczął — dwóch chłopczyków je, wokół pięciu ludzi coś tam robi, Kantor rysuje linie — dotarło do nas, że to żadne wygłupy. Zasuwamy ten makaron, by jakoś wypaść w galimatiasie, który Kantor stworzył. Kluski kapią, cali jesteśmy umazani, obok ktoś się goli... I tak 30 minut... A następnego dnia Kantor przyniósł egzemplarz „Kurki wodnej”: „Wy panowie będziecie chasydami z deską ostatniego ratunku”. Zamurowało nas: bo to ani dykcji, ani minuty na scenie... Ale wziął nas. Oddaliśmy się temu zupełnie, bo kantorowska wizja teatru nam odpowiadała. Bardzo! — bliźniacy ciągną swoją historię.
Kantor był artystą XIX-wiecznym: sztuka to życie, życie to sztuka. Nie było wielu spektakli. Do każdego dojrzewał. Ale we wszystkich zawarł ideę istnienia: dzieciństwo, rodzinę, śmierć.
— Kantor grał dla wszystkich. Teatr uniwersalny. Nawet się dziwiliśmy, skąd w Japonii takie zainteresowanie. Ale przecież i dla nich klasa jest klasą, starzec — starcem, ślub — ślubem... Ktoś powiedział, że Kantor tworzy teatr wzruszeń. O, tak! Nie wstydził się widza wzruszyć. I to się udzielało — tłumaczy Wacław.
Wystąpili co najmniej w 2,5 tys. spektakli Kantora na całym świecie. Ale nie żyli z tego. Owszem, aktorzy Cricot 2 dostawali pieniądze — za granicą, na kontraktach Pagartu. Dzienną dietę — 5 dolarów. Szczęście, że oni dwaj mieli „fach w ręku”.
— W czasie praktyki w zawodzie okazało się, że ja, Lesław mam większe zdolności do czynności manualnych. Wciągnąłem się w obróbkę kamieni — dodaje młodszy z bliźniaków.
Pieniądz na warsztacie
Wacław — teoretyk — zajął się gemmologią. Czyli rozpoznawaniem kamieni szlachetnych. Też tradycja rodzinna. Bo po wojnie ludzie przychodzili do ojca braci po poradę. Gdy w 1979 r. — po dziewięciomiesięcznym pobycie z Kantorem we Florencji, gdzie zrobili „Wielopole. Wielopole” — zaoszczędził niewielką sumę, Wacław postanowił zdobyć dyplom.
— Odważyłem się wysłać pismo do jednego z najlepszych na świecie centrów gemmologicznych — w niemieckim Idar-Oberstein. Szkolenia kosztowały kilkaset marek tygodniowo! A ja chciałem zaliczyć kursy gemmologiczny i na eksperta diamentowego. Udało się... Za darmo! Bo na dole podania ujrzałem dopisek: „członkowie Towarzystwa Przyjaciół Nauk o Ziemi nie płacą za szkolenie”. Od razu się zapisałem! — wspomina Wacław.
Teraz bada i wycenia kamienie. Lesław wyuczył się rytowania herbów: na kamiennej płytce wielkości paznokcia trzeba wyryć wzór.
— Gdy klient prosił o herb, zanosiłem kamienie do Franciszka Skamli. Starszy pan zgodził się, bym i ja sobie podłubał. Pierwszy herb, Rawicz, zrobiłem — w dwa tygodnie — w 1983 r. Teraz robię herb w 2-3 dni... — przekonuje Lesław.
Bilet w jedną stronę
Gemmologia inspirowała braci i na scenie. Urządzili happening: „Pierwsze nienaturalne złoże kamieni szlachetnych”. W witrynie krakowskiej galerii przy Brackiej i w warszawskiej galerii Foksal w Warszawie. Do piachu wrzucili dziesiątki syntetycznych korundów, spineli, rubinów... Każdy, kto chciał, mógł poszukać.
— Staliśmy za wagą i wydawali atest, że znalezisko jest wartościowe. Bo szukanie, ten element podniecenia, dodaje wartości przedmiotowi. Jak to wciągnęło ludzi! — dodaje Wacław.
To Kantor zachęcał Janickich do samodzielnej twórczości. Przychodził na happeningi, inspirował... W latach 60. założyli — z Jackiem Stokłosą — „Drugą Grupę”. Cała trójka firmowała wszystko, co wymyśliła. Ekscentryczny mistrz zmienił jednak zdanie. W 1976 r. wyrzucił Janickich z teatru. Za aktywność właśnie.
— Jechaliśmy na Biennale Młodych do Paryża. A Kantor powiada, że nie będzie nam w karierze przeszkadzał. Usunął nas z teatru. Ostentacyjnie nas nie dostrzegał. Usłyszeliśmy, że robi „Umarłą klasę” w Krzysztoforach. Przez piwniczne okienko podglądaliśmy próby. Coś się dzieje! A my — odsunięci... Aż tu nagle — jak to u Kantora — poznał nas na ulicy: „Aaa! Dzień dobry panie Wacku, dzień dobry panie Leszku!”. Zaprosił na premierę. Po raz pierwszy doświadczyliśmy Cricot z widowni. Niesamowite! Powiedzieliśmy sobie: cokolwiek zaproponuje, zrobimy wszystko. W końcu powiedział do Jasia Książka: „Dorób ławkę dla panów Janickich”. I zrobił drugą wersję sztuki... Niełaska trwała pół roku — wspomina Wacław.
Znów narazili się Kantorowi, gdy ich do „Potopu” wzięto. Znajomy braci, Andrzej Ronikier miał znaleźć bliźniaków do ról Kiemliczów. Powiedział: „O, Jamniki będą dobre!” — tak nazywano Janickich (od nazwiska).
— Nie znał naszych adresów, więc zaproszenia na zdjęcia próbne wysłano do Krzysztoforów. I Kantor musiał przeczytać... „No tak, panowie! Z teatru do filmu można, ale z filmu do Cricotu? To bilet w jedną stronę!”. Postraszył, ale potem przyjął z powrotem — dodaje Lesław.
Nogą się podpierał!
Tuż przed rozpoczęciem zdjęć do “Potopu” byli z Kantorem we Florencji. „Szewców” tam robił. Wkrótce premiera, a tu – na plan! Nieźle się napocili, by Kantora nie wkurzyć. Na szczęście Hoffmann poczekał. Dzień i noc pędzili samochodem z Paryża do Warszawy...
— Kręciliśmy na Ukrainie, nad Dnieprem. Drugiego brzegu nie widać. Przerwa w zdjęciach. Kupa aktorów obserwuje rzekę. Nagle Olbrychski mówi: „Zróbmy zawody pływackie!”. Mrugam do Leszka: „Jeden zaczyna, a przy krzakach drugi wyskoczy i skończy”. Ludzie na brzegu wszystko widzieli, ale płynący — nie. Bo przy kraulu głowa schowana... Wygraliśmy w cuglach! Daniel zły. „O nie, nie!” — krzyczy — „on się podpierał nogami! Podbiegał!”. Na brzegu wszyscy ryczeli ze śmiechu. A Daniel, w ferworze, zapomniał, że możemy wyciąć taki numer — opowiada Wacław.
Przez „Potop” Janickich cała Polska poznała.
— Praca w filmie dużo czasu zabiera... Trzeba by przejść na zawodowstwo. To nas nie bawiło. Nie było przeżyć, które Kantor dawał nam, a my — przez niego — widzom — bracia mówią krótko.
Teraz grają w Teatrze Nowym w Łodzi i Starym Teatrze w Krakowie. W obu — sztuki Tadeusza Słobodzianka: „Syn Pluskwy” w Nowym, a w Starym — „Car Mikołaj”. Dla nich te role napisał — w „Pluskwie”: dozorców w zoo. Z psem. A w „Carze” — braci Kastrawickich.
— Szok. Nie mieliśmy ze zwykłym teatrem do czynienia. Po śmieci Kantora robiliśmy kilka własnych spektakli. Zapraszały nas teatry poszukujące — z Francji, Szwajcarii, Włoch... A tu teatr — par excellance — stabilny. Zobaczyliśmy, z czym Kantor walczył. Miał rację... — komentuje Lesław.
Dają 10 spektakli miesięcznie. Chwalą sympatyczną atmosferę, ale teatr zawodowy — nie dla nich. Nie ma w nim kantorowskiego szaleństwa. Produkcja.
Mają własne plany. Znów coś z Becketta. Już go przerabiali — zafascynowani „Aktami bez słów”. W Rzymie w 1992 r. A w rocznicę śmierci Kantora zrobili — też na postawie Becketta — „Ohio Impromptu” w Krzysztoforach.
— Teraz przed nami „Czekając na Godota”... Mogę tylko zapewnić, że jedną rzecz będziemy robić zawsze. W rocznicę śmierci Kantora — przed Cricoteką na ulicy Kamieniczej — stają żywe pomniki — postacie z jego spektakli: dwóch chasydów z deską ostatniego ratunku — to my, wielki wędrowiec z plecakiem — Jasio Książek... Kantor to wymyślił: sam miał zakradać się do Cricoteki wzdłuż muru. Nie udało się... To nasz hołd dla Kantora — tłumaczą bracia.
Janiccy aktorzy nie narzekają na brak weny. Janiccy-rzemieślnicy wabią klientów starymi, rodzinnymi tradycjami. Przyszłość? Artystyczną — zaplanowali. A co z firmą?
— Mamy tylko jednego pracownika, Krzysztofa Wiktora, heraldyka z zamiłowania. Synowie Leszka — 23 i 20 lat — wolą komputery. Jeden założył własną firmę, drugi pracuje w reklamie. Studiują. Moja córka — Marysia — ma dopiero 12 lat. Może jak dorośnie... Będę taki tolerancyjny, jak nasz ojciec. A nuż pomyśli o tym, by kontynuować rodzinną tradycję? — żartuje — chyba — starszy z bliźniaków.