Gdy jako dziecko byłem z mamą na filmie „O dwóch takich, co ukradli Księżyc” — notabene blisko dzisiejszej siedziby „PB”, w nieistniejącym już kinie Kamionek — ekranowe iluzje Jacka i Placka, czyli Leszka i Jarka Kaczyńskich, chłonąłem z wypiekami na twarzy. Kiedy jednak dorośli zwycięzcy wyborów parlamentarnych Jarosław i Lech urządzają Polsce pokaz nie tyle premierowy, ile przedpremie- rowy — trudno nie żądać zwrotu za bilety.
Wczorajsze, pełne pogłosek oczekiwanie, czy Prawo i Sprawiedliwość wystawi „zastępczego kandydata” na szefa rządu ocierało się o przedstawienie. Oczywiście nigdzie nie jest napisane, że w Polsce na premiera ma być desygnowany akurat szef ugrupowania wygrywającego wybory, ba, że w ogóle musi to być parlamentarzysta — ale przecież wiadomo, o co chodzi...
Obaj faworyci rozgrywki o fotel głowy państwa doskonale rozumieją, że polskie społeczeństwo raczej nie zaakceptuje prezydenta i premiera „z jednego jaja” — jak to wczoraj ze swą tradycyjną zgryźliwością zauważył Leszek Miller. W związku z tym kandydat Donald Tusk oczekiwał od prezesa Jarosława Kaczyńskiego natychmiastowej deklaracji, że to on będzie premierem — prezes PiS przysięgał natomiast, iż w razie zwycięstwa jego brata Lecha w walce o Pałac Prezydencki on premierem właśnie nie będzie.
Czy można przypuszczać, że Platforma Obywatelska do 23 października, czyli do rozstrzygającej tury wyborów prezydenckich, może się zgodzić na poważne rozmowy o tworzeniu rządu pod przewodem jakiegokolwiek innego premiera niż Jarosław Kaczyński? Prawo i Sprawiedliwość musiało przecież wziąć pod uwagę, że zapasowy kandydat może się nawet nie doczekać desygnowania przez prezydenta — czego dostąpili inni niedoszli premierzy III RP, Czesław Kiszczak w roku 1989 i Bronisław Geremek w 1991.