Prezydent Andrzej Duda wreszcie zwołał inauguracyjne posiedzenia obu izb parlamentu — na poświąteczny czwartek 12 listopada. Sejm zbiera się o godz. 13, a Senat o godz. 17. Dawno temu obstawiałem w komentarzu, że wybierze zapewne 10 listopada, aby w Narodowe Święto Niepodległości już nie stała koło niego na trybunie premier Ewa Kopacz, lecz zaprzysiężona błyskawicznie z całym gabinetem Beata Szydło. Podstawą tamtej tezy były jednak wybory 18 października, tymczasem prezydent Bronisław Komorowski zarządzając je na 25 października, sprezentował PO dodatkowy tydzień rządzenia.
Na początku posiedzenia Sejmu odchodząca premier złoży standardową dymisję gabinetu. Marszałek senior Kornel Morawiecki ją przyjmie i równie standardowo powierzy Ewie Kopacz dalsze administrowanie do czasu powołania nowego rządu. Co powinno nastąpić w ciągu 14 dni, ale tym razem nie będzie nawet 14 godzin… PiS przeprowadzi inaugurację sprawnie i jest całkiem realne, że do porządku dnia 12 listopada wstawi np. o godz. 15 uroczystość powołania i zaprzysiężenia nowej Rady Ministrów, która wprost spod żyrandola rozjedzie się do gmachów przejąć resorty.
Pewna kalendarzowa okoliczność wyszła kompletnie bez sensu. Otóż wcześniej od Andrzeja Dudy przewodniczący Donald Tusk także na czwartek 12 listopada o godz. 14.30 zwołał na Malcie nieformalne posiedzenie Rady Europejskiej w sprawie uchodźców. Wyjścia są dwa — albo w ogóle nie będzie tam polskiego premiera, albo Ewa Kopacz jednak poleci, a dymisję złoży pisemnie i w Sejmie odczyta ją któryś wicepremier.
Gdyby ekipa PiS się sprężyła i jednak powołała rząd od razu, to mniej więcej od godz. 16 Ewa Kopacz siedząca za europejskim stołem w Valletcie przestałaby mieć mandat… Zapewne przejaskrawiam, rysując scenariusz aż tak kabaretowy, ale politycznie jest całkiem możliwy.