Koalicja chętnych wciąż niedecyzyjna

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-03-27 17:27

W niepewnych czasach prezydent Emmanuel Macron konsekwentnie stara się pozycjonować jako nieformalny przewodnik europejskiego stada. 27 marca już drugi raz ściągnął do Pałacu Elizejskiego w Paryżu zbiórkę szefów państw i rządów zainteresowanych pokojem i bezpieczeństwem w Europie, czyli chętnych do wspierania krwawiącej Ukrainy.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Przypomnę, że pierwsza odbyła się 17 lutego w wąskim gronie największych państw Unii Europejskiej, Wielkiej Brytanii, przewodniczących Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej oraz sekretarza generalnego NATO. Błyskawicznie zwołane spotkanie było następstwem szoku, jakiego europejska klasa polityczna doznała na 61. Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Potwierdziło się tam, że prezydentowi Donaldowi Trumpowi i jego ekipie absolutnie nie po drodze z większością rządów na naszym kontynencie. Ze względu na nieformalność, kadłubowość oraz przemieszanie instytucjonalne lutowy event mógł być jedynie kryzysową burzą mózgów bez żadnej skuteczności. Notabene 2 marca w podobnym trybie równie chwalebną w przesłaniu jak pozbawioną konkretów debatę dla wybrańców zorganizował w Londynie premier Keir Starmer.

Drugi paryski, a trzeci w ogóle szczyt wsparcia dla Ukrainy był najbardziej okazały personalnie. Familijne foto zgromadziło aż 31 osobistości, czyli 28 prezydentów/premierów plus troje funkcjonariuszy UE i NATO. Notabene moja wieloletnia obserwacja najróżniejszych międzynarodowych eventów ugruntowała tezę, że właśnie takie zdjęcie jest najbardziej oczekiwanym przez uczestników i absolutnie najważniejszym punktem, wobec którego bledną miałkie konkluzje. Podobnie jak poprzednie czwartkowa zbiórka w Pałacu Elizejskim nie zakończyła się konkretami, chociaż przyniosła bardzo cenne dla Ukrainy obietnice i deklaracje. Najbardziej wzniosłe słowa nie przesłonią jednak gorzkiej prawdy, że decydenci europejscy zostali całkowicie wyautowani z hipotetycznego porozumienia ukraińsko-rosyjskiego, nawet nie pokojowego, lecz choćby rozejmowego. Wszystkie sznurki przechwycił Donald Trump, albowiem tylko z nim zgodził się rozmawiać Władimir Putin, co nie pozostawiło wyboru także Wołodymyrowi Zełenskiemu. Obecny w Paryżu prezydent Ukrainy równie symbolicznie jak dosłownie stał się pomostem między realnymi — lub tylko takie udającymi — rokowaniami rozejmowymi a pełną dobrej woli bezdecyzyjną koalicją chętnych.

Jedynym posuwającym się powoli do przodu konkretem jest składka kilku państw do hipotetycznych sił rozjemczych. Pojawiają się najróżniejsze koncepcje, np. pomysł, by międzynarodowy kontyngent nie stacjonował w strefie buforowej wzdłuż ukraińsko-rosyjskiego frontu, lecz zabezpieczał podejście do wielkich miast, w szczególności Kijowa i Charkowa. Pozwoliłoby to Ukrainie przesunąć własne oddziały na front. Całkowitą niewiadomą jest status prawny kontyngentu. Rosja na pewno nie zgodzi się na gwiazdki unijne — flaga NATO wykluczona jest z definicji — lecz co najwyżej na błękitne hełmy Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale wtedy decyzyjność przeniosłaby się z nieformalnych szczytów europejskich do Rady Bezpieczeństwa. Akces do sił rozjemczych zgłaszają, co bardzo charakterystyczne, rządy dawnych globalnych potęg kolonialnych, czyli Francji i Wielkiej Brytanii, zainteresowanie wykazuje m.in. Australia. Kategorycznie natomiast wykluczają udział wszystkie siły polityczne w Polsce. Nie chodzi tylko o bieżący kontekst wyborczy. Społeczeństwo ma dość udziału polskich żołnierzy w misjach niby-stabilizacyjnych, a naprawdę w interwencjach wojennych (chociaż ta nazwa nie przechodziła decydentom przez usta) w Iraku i Afganistanie. Do kontyngentu rozjemczego raczej nie skierują żołnierzy również Niemcy. I bardzo słusznie. Wyobraźmy sobie, gdyby przypadł im do obsadzenia np. odcinek frontowy pod Kurskiem…