Po wczorajszym ważnym posiedzeniu rządu doszło do niespotykanej od pięciu lat sytuacji, że najpierw w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów dorobek posiedzenia przedstawił premier Donald Tusk, a chwilę potem w Sejmie koreferat wygłosił wicepremier Waldemar Pawlak. Przypomniały mi się obyczaje koalicji Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności z lat 1997-2000. Zanim się rozleciała, premier Jerzy Buzek i wicepremier Leszek Balcerowicz wielokrotnie całkiem inaczej przedstawiali niby te same ustalenia wspólnego rządu.
Tym razem Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe nawet nie udają, że w kwestii niepopularnych zmian emerytalnych osiągnęły zgodność. W prezentacji planu wydłużenia czasu pracy Polaków szefowi rządu towarzyszył jako dekoracja jego podwładny, minister Władysław Kosiniak-Kamysz. Przedstawiony do konsultacji plan przenosi zapowiedzi z sejmowego exposé premiera z 18 listopada. Młody minister pracy znajduje się zatem między młotem a kowadłem, ponieważ z kolei jego pryncypał partyjny absolutnie nie rezygnuje z pomysłu skracania kobietom okresu pracy za rodzenie dzieci. Notabene — tylko do trojga dzieci, dalszy przychówek nie skutkowałby już emerytalną premią.
Broniący swojej idei ludowcy nie chcą składać ukłonu systemowi, zimnemu i nieuwzględniającemu problemów społecznych. Platforma podkreśla, że jeśli plan wydłużenia w Polsce czasu pracy, zwłaszcza kobiet, traktować jako ukłon, to oddawany nieubłaganym realiom demograficznym. Liczby nie kłamią, prędzej czy później musiałby zostać złożony. A bezpieczniej jest zrobić to pochylając się powoli, rozkładając tę niepopularną społecznie i ryzykowną politycznie figurę w czasie — niż za kilkanaście lat jednym szarpnięciem.