Prezydent Lech Kaczyński jednak nie poprze wniosków parlamentu, bo jego zdaniem zmiany w KRRiT mogłyby być tylko na gorsze. Ta instytucja — obok NBP i IPN, i samej kancelarii głowy państwa — jest obecnie jednym z ostatnich bastionów IV RP. Dlatego rada z tego zakrętu wyjdzie.
Decyzja Sejmu i Senatu to cios w Radę, mocny wprawdzie, ale nie
śmiertelny. Bo poza wymiarem symbolicznym nie ma znaczenia praktycznego. Można
sobie wyobrazić jakąś ofertę ubicia targu politycznego z prezydentem. Tylko co
koalicja miałaby do zaoferowania w zamian za skrócenie agonii KRRiT, skoro
prezydent i tak ma zapewniony udział w obsadzaniu członków rady. Ponadto w
ostatnich latach na polskiej scenie politycznej ugruntował się obyczaj, że
zwycięzca bierze wszystko, co może. Nie ma więc już mowy o równowadze
politycznej w KRRiT, jak na początku jej funkcjonowania. Zgoda prezydenta na
odwołanie tej rady oznaczałoby ustępstwo. A w tej wojnie obowiązuje zasada: ani
kroku w tył.
Wojna o media będzie trwała więc przez wiele miesięcy i mimo groźnych
salw pozostanie nierozstrzygnięta. Bo nie chodzi w niej tak naprawdę o to, jakie
będą media, tylko jaki będzie skład organów zarządzających mediami. A jeśli
chodzi o osoby, to trudno o kompromis programowy.