Krajobraz powyborczy

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2012-11-26 09:52

Szczęśliwie jesteśmy po amerykańskich wyborach prezydenta (oraz Izby Reprezentantów i 1/3 Senatu). Słowo „szczęśliwie” nie ma nic wspólnego z moim odbiorem reelekcji Baracka Obamy. Owszem, gdybym był Amerykaninem to z pewnością popierałbym Partię Demokratyczną, ale zdawałbym sobie też sprawę, że prezydent w USA mimo, że ma potężną władzę to tak naprawdę wiele zmienić nie może.

Ograniczony jest z jednej strony zasadą „check and balance” (hamulców i równowagi), która w USA, częściej niż w innych krajach prowadzi często do blokady dobrych pomysłów (złych na szczęście też). Prezydent ma też bardzo często problem z Kongresem, w którym Izba Reprezentantów (tak jak obecnie) jest innej opcji politycznej niż on sam, a w Senacie jego partia a ma niewielką przewagę. Zresztą nawet przewaga w obu izbach niczego nie gwarantuje, bo w system wbudowane są możliwości blokowania podjęcia decyzji.

Dokładnie widać to było wtedy, kiedy (po to żeby mogła zostać uchwalona) reforma ochrony zdrowia, została pozbawiona bardzo istotnego elementu: państwowego ubezpieczyciela. Już widzę, jak ci, którzy pisali mi, że „biedota wybrała życie na garnuszku, a pan Obama im to umożliwi….” oraz zwolennicy ich sposobu myślenia podskakują jak na rozżarzonych węglach. Przecież państwowe to katastrofa (według nich). Tyle tylko, że to państwowe miało działać non profit i konkurować z prywatnymi.

Można sobie wyobrazić jak spadłyby zyski towarzystw ubezpieczeniowych, lekarzy i innych zatrudnionych w ochronie zdrowia, gdyby pojawiał się silna konkurencja. Ale wielu Amerykanów woli obecny system – dwa razy pieniędzy na chronionego przez system niż wydaje kolejny kraj w rankingu i bardzo odległe miejsce w rankingu Światowej Organizacji Zdrowia. Nie dziwi więc to, że nie udało się wprowadzić zamierzeń prezydenta w życie. Lobbyści byli zbyt silni.

Nie udało się też ograniczyć wszechwładzy rynków finansowych. Wszyscy dokładnie wiedzą, że jedną z przyczyn kryzysu bankowego było to, że w 1999 roku przestały obowiązywać ograniczenia narzucone sektorowi bankowemu w 1933 roku (po krachu giełdowym i w czasach Wielkiej Depresji). W 1933 roku uchwalono ustawę Glass-Steagall, która nakazywała rozdzielenie klasycznej bankowości od działalności inwestycyjnej. Bank inwestycyjny mógł zbankrutować, ale nie doprowadzało to do runu na banki depozytowo – kredytowe. Wszyscy wiedzą, że trzeba do tego wrócić, ale w tej sprawie też prezydent USA jest za słaby, a lobbyści za silni.

Czy w tej sytuacji dziwić może to, że sektor finansowy zasilił kampanię Mitta Romneya trzy razy większymi środkami niż te, które dotarły do zwolenników Baracka Obamy? Na czele listy były Goldman Sachs, JP Morgan i Bank of America. Nie można też wykluczyć, że zrobiły po wyborach pokazówkę, jaką była gwałtowna przecena akcji i surowców. Przecież, jeśli pamięta się o tym, że od początku wyborczego tygodnia wygrana Baracka Obamy wydawała się coraz bardziej prawdopodobna (portal Intrade pokazywał w zakładach politycznych przewagę Obamy w stosunku 2:1), a rynki wyraźnie na to z optymizmem czekały to przecena tuż po wyborach wydawała się być bardzo dziwna.

To prawda, że USA stoją teraz przed problemem klifu fiskalnego, który zmniejszyłby ilość pieniędzy w kieszeniach Amerykanów nawet o 600 miliardów dolarów, co doprowadziłoby do recesji w USA oraz do załamanie gospodarki globalnej. To również prawda, że republikańska Izba Reprezentantów nadal sprzeciwia się podwyżkom podatków i zwalcza ideę zniesienia ulg podatkowych dla zamożnych z ery prezydenta Busha.

Jednak przecież politycy szaleńcami nie będą. Przynajmniej mam taka nadzieję. Wiedzą, co może się wydarzyć i wiedzą też, że strona, która nie wykaże się ustępliwością na tym bardzo straci. Poza tym do następnych wyborów do Izby Reprezentantów zostały dwa lata, a do wyborów prezydenckich cztery. Nie ma sensu podkopywanie pozycji Baracka Obamy, bo i tak przecież nie może startować w następnych wyborach.

John Boehner, spiker Izby Reprezentantów (Republikanin), w dzień po wyborach wydał oświadczenie odnośnie "klifu fiskalnego". Mówił o kompromisie i zgadzał się na zwiększenie przychodów z podatków, ale nie zgadzał się na zwiększenie górnej stawki podatkowej (35 proc.). To jest tylko początek, ale z pewnością strony usiądą do stołu z pełną świadomością, że od nich zależą losy świata (to nie przesada). Już w zeszły piątek spotkanie Baracka Obamy z liderami Kongresu przyniosło bardzo ugodowe deklaracje sygnalizujące, że dojdzie do kompromisu.

W ten właśnie piątek (16.11) giełdy zareagowały na dobrze przecież informacje bardzo niemrawo. W poniedziałek 19.11 komentatorzy amerykańscy upierali się, że to piątkowe rozmowy prezydenta USA z liderami Kongresu znacznie zwiększyły optymizm na rynkach (wypracowano w USA dwuprocentowe zwyżki indeksów). Problem w tym, że rozmowy skończyły się w piątek na ponad trzy godziny przed końcem sesji, a reakcja była znikoma. Czyżby komentatorzy sugerowali, że amerykańscy inwestorzy potrzebują dwa dni na zrozumienie prostego przekazu? Od dawna pisałem, że mało kto tak naprawdę obawia się tego, że problem klifu nie zostanie rozwiązany. Być może po prostu wielcy inwestorzy zakończyli tę niepoważną próbę budowania pułapki dla naiwnych graczy.

Pomagało też akcjom to, co działo się w Europie. Źródła Reutersa twierdziły, że we wtorek Eurogrupa postanowi wypłacić Grecji 3 transze tegorocznej pomocy (zaległe środki z  2. kwartału oraz 3 i 4. kwartału) na sumę 44 mld euro. Ta informacja nie sprawdziła się – Eurogrupa będzie obradowała nad pomocą dla Grecji 26.11 i jakoś tak pewny jestem, że Ateny pomoc dostaną. Poza tym rzeczniczka premiera Davida Camerona powiedziała, że na szczycie w Brukseli unijni przywódcy mogą osiągnąć porozumienie w sprawie budżetu UE na lata 2014-20. To też nie musi się sprawdzić, ale w końcu jakaś perspektywa budżetowa (być może po kolejnych szczytach) zostanie przyjęta, a Polska dostanie 70+ mld euro.

Jak więc widać to, co pisałem i mówiłem o trzech operetkach (klif, szczyt budżetowy UE i pomoc dla Grecji) zdaje się sprawdzać. Operetka trwa, a koniec będzie optymistyczny, co można prognozować z dużym prawdopodobieństwem sprawdzenia się prognozy. Pomagały też bykom czynniki sezonowe - okres przed Czarnym Piątkiem, czyli początkiem sprzedaży świątecznej w USA często sprzyja bykom liczącym na rozpoczęcie rajdu św. Mikołaja.

Czy mamy pewność, że katastrofy nie będzie? Według mnie nie będzie mimo tego, że w Partii Republikańskiej coraz więcej do powiedzenia mają przedstawiciele Tea Party, której reprezentantem jest Paul Ryan, kandydat na wiceprezydenta stojący u boku Micka Romneya. Jego poglądy są niezwykle radykalne (obniżki podatków dla zamożnych i firm oraz cięcia świadczeń zdrowotno-socjalnych). Jest on podobno nadzieją Republikanów i ma wygrać wybory za 4 lata. Jeśli reprezentowane przez niego poglądy zdobędą kiedyś uznanie Republikanów mających przewagę w Izbie Reprezentantów to gospodarka globalna za to słono zapłaci. Starzy Republikanie już się tego boją.

Dyskusja na temat wpisów do bloga toczyć się będzie na http://www.macronext.pl/pl/blog/wpisy. Zapraszam!

Zapraszam też na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/