Absolwentka Wydziału Zarządzania i Marketingu na Uniwersytecie Jagiellońskim lubiąca przygotowywać posiłki dla innych przeszła przez wszystkie szczeble pracy w gastronomii. Teraz jest szefową kuchni, trenerką kulinarną, prowadzi warsztaty gotowania, pisze o jedzeniu, bierze udział w nagraniach dla Radia Alex, szkoli kucharzy, układa menu dla restauracji, współprowadzi z mamą pensjonat w Kościelisku. Słynie z ciętego języka, a na swoim blogu Lady Kitchen pisze o kuchni i specyfice Podhala.
Kuchnia w genach
Gotowanie i karmienie innych w jej życiu to coś oczywistego – gotowała jej prababcia Maria Gąsienica Bukowy, a babcia Anna Krzeptowska Jasinek prowadziła ośrodek Funduszu Wczasów Pracowniczych Kopalni Soli Wieliczka. Często zabierała kilkuletnią wnuczkę ze sobą. Wspominając jej opowieści, Agnieszka Epler doszła do wniosku, że jeśli dziś ktoś dostałby w restauracji dania prawdziwej kuchni góralskiej, to by ich nie wziął do ust. Bo to kuchnia wywodząca się ze skrajnej biedy, a nie wpisywana w menu restauracji na Krupówkach kwaśnica pełna mięsa czy ociekający gęstym sosem placek po zbójnicku.
– To były opowieści o zaparzanej mące, czyli brejce, o moskolach – ziemniaczanych plackach zastępujących chleb. O tym, że masło i jajka miało się wyłącznie na sprzedaż, nie do codziennego jedzenia. Marzeniem mojej babci w dzieciństwie było mieć tyle kiełbasy, żeby móc rękę owinąć pętkiem. Mąka kukurydziana pojawiła się, jak ludzie zaczęli na Węgry do pracy jeździć – wylicza Agnieszka Epler.
Lady Kitchen nie jest orędowniczką kurczowego trzymania się tradycyjnych przepisów, hipsterskiej mody na drogie eko. Nie udaje, że nie kupuje w markecie, bo wie, że nie wszystkich stać na kosztowną kuchnię.
– Nie wystarczy mi stwierdzenie, że babcia zawsze tak robiła i wszyscy żyli, bo za czasów babci wiedza o mikrobiologii była żadna, owa babcia szła na grządkę, wyciągała marchewkę pogryzioną przez myszy, co nie przeszkadzało, by ją zjeść. Trudno współcześnie wyobrazić sobie taki standard… – konkluduje szefowa kuchni.
Korzysta jednak z przepisów z notatników teściowej (prawdziwym przebojem bloga okazał się sos tatarski), notatnika gospodyni Kossaków z końca XIX w. i innych starych zapisków. Prawdziwym odkryciem okazało się jednak spotkanie z kuchnią Bliskiego Wschodu. Na półkach w kuchni ma 264 słoiki z jednorodnymi przyprawami, a łącznie z autorskimi mieszankami jest ich 350.
– To jest mój raj. Dzięki przyprawom z najbardziej mdłego składnika można wydobyć smak. Uwielbiam chwilę, gdy otwieram kolejne, wącham i już wiem, do czego mi to będzie pasowało. Ucząc się gotowania, nauczyłam się najważniejszego – odwagi. Przepis ma być tylko szkieletem, to od gotującego zależy, co z nim zrobi. Ja bardzo lubię kombinować, na czym korzystają moi znajomi i przyjaciele, na których testuję różne pomysły, rzucając hasło: kiedy jemy? Natomiast mam problem ze spisywaniem wymyślanych receptur, ciągle coś mi umyka, trudno przełożyć coś, co się wie albo robi instynktownie, na uniwersalne porady, w których pół łyżki oznacza dla wszystkich to samo – wyznaje blogerka.
Pierożkowa awantura i klątwa patisona
Blog powstał ponad 10 lat temu, początkowo jako forma notatnika internetowego. Teraz przy wirtualnym stole Lady Kitchen spotykają się nie tylko poszukiwacze przepisów. Wokół niego skupiła się duża społeczność, zrzeszająca również ludzi ciekawych realiów życia na Podhalu, które autorka relacjonuje bez romantycznych porywów, opisując choćby góralski crossfit, czyli szuflowanie śniegu, czy wpływ halnego na samopoczucie, albo swoje reakcje na popularne gadżety reklamowe Zakopanego. Mąż autorki, Paweł, zwany Najcierpliwszym, robi zdjęcia, motywuje, degustuje, pyta: czy zapisałaś przepis, bo to dobre było. Czasem jednak… ucieka.
– Gdy zaczynam gotować, wychodzi z domu, bo potrafię popłakać pod piekarnikiem, gdy mi coś nie wychodzi. A jeżeli z czegoś nie jestem zadowolona, to Paweł wie, że przez tydzień będziemy jedli to samo, dopóki nie osiągnę oczekiwanego rezultatu. Uwielbiam karmić innych, a z drugiej strony jeśli ktoś się skrzywi, będę robiła tysiące poprawek, żeby to zmienić – przyznaje Lady Kitchen.
Choć zna specyfikę internetowego świata, zdumieniom nie ma końca, bo blog przyciąga też grupę czytelników chcących wbijać szpilę. Przykładem może być awantura o pierożek licząca już ponad trzy lata.
– Na litość boską, to 20-sekundowy film, w którym cieszę się, że nauczyłam się robić falbankę i pokazuję innym, jak ją robić! Z komentarzy dowiedziałam się, że ciasto jest za grube, za cienkie, falbanka nie w tę stronę, tempo produkcji niewłaściwe, mam ręce ubrudzone mąką, a głos transwestyty. Pierożek zyskał już ponad 20-milionowy zasięg, uczestnicy dyskusji wciąż się kłócą, pierożkowa awantura uwypukliła też to, że najbardziej hejtuje nie młodzież, lecz panie 65+ zwykle z hasłami miłości w zdjęciach profilowych. Nauczyłam się wyciszania pewnego typu komentarzy, a pierożkowa afera w tydzień przyciągnęła 8 tys. nowych czytelników. Wtedy ustaliłam, że ta wirtualna przestrzeń to jest mój stół, jeśli ktoś się nie umie zachować, to reaguję tak, jakbym to zrobiła w domu. W tydzień nałożyłam ponad 600 banów – mówi blogerka.
Profil Agnieszki Epler z niepokojem obserwują też posiadacze grządek warzywnych – jej pomysły siania w przydomowym ogródku owocują zwykle katastrofą pogodową. Szczególnie groźnie brzmią zapowiedzi siania kopru.
– Pisałam o tym wielokrotnie. Rezultat – gdy wychodziłam ostatnio ze sklepu ogrodniczego, rozpoznała mnie czytelniczka, zatrzymała się na mój widok i stwierdziła: aha, to nie siejemy… Przy kolejnej wizycie spotkałam koleżankę, która złożyła ręce błagalnie: proszę, tylko nie koperek, tylko nie koperek… Fakt, gdy ostatnio dosiałam koperek, to spadł w górach śnieg – mówi blogerka.
Drugim fatum jest działająca od pięciu lat klątwa patisona. Agnieszka Epler zarzeka się, że nie wie, dlaczego tak jest.
– Moja kuzynka prowadzi sad pod Krakowem. Pokazała mi nieotwartą torebkę z nasionami cukinii. W zaprzyjaźnionych Ogrodach Ryś – oznaczone cukinią grządki. Wszędzie zamiast cukinii wyrastają patisony… Wszyscy się ze mnie śmieją – wyznaje miłośniczka gotowania, której na grządce znowu patisony wygrywają z cukiniami.
Góry bez kiczu
O tym, że Zakopane tonie w kiczu, od lat rozpisują się gazety i blogerzy. Na stragany i reklamy zasłaniające góry narzekają turyści i przyrodnicy. Pamiątki z Zakopanego są przedziwne – od magnesów z wilkiem nad Soliną i żaglówek z napisem Zakopane przez pseudofolkowe stroje po ostatni przebój – pluszowe gęsi. Pochodzą głównie z Chin.
– A mamy tu tylu szefów kuchni, tyle fajnych firm, fantastycznych, skromnych ludzi, którzy robią rzeczy z pomysłem, które się pewnie nie przebiją przez wszechobecną chińszczyznę, ale od tego mają mnie, moje zasięgi, żeby miał kto o tym pisać – deklaruje blogerka.
Twierdzi, że ludzie na Krupówkach są przeszkoleni w tak zwanym real time marketingu, bo w kilka sekund reagują na to, co turyści najchętniej kupują.
– Nie śmieję się z ludzi, którzy to sprzedają, bo prowadzenie własnej działalności w Polsce nie daje wielu powodów do śmiechu. Oni to sprzedają, bo ktoś to kupuje, i to od morza po Tatry. Prawdziwym problemem jest to, że Zakopane nie dba o promocję tych, którzy robią coś wartościowego. Nie ma centrum produktu regionalnego, nie ma spójnej polityki, która by uczyła przyjezdnych, że Zakopane to nie jest chińszczyzna, że Zakopane to kawał historii. Oczywiście nikt nie każe dzieciom słuchać Szymanowskiego albo siedzieć w teatrze Witkacego, jednak mamy rzemieślników robiących fajne drewniane zabawki, łamigłówki, mamy genialne centrum edukacyjne Tatrzańskiego Parku Narodowego. Mit Zakopanego nie jest wieczny, musimy też pamiętać, że nie każdy przyjeżdża po góralszczyznę, nie każdy chce słuchać zespołów regionalnych, nie każdy chce słuchać muzyki góralskiej, nie każdy chce jeść oscypki. I pojawiają się takie miejsca, które w sposób absolutnie fantastyczny łączą to, gdzie mieszkamy, z czymś zupełnie nowoczesnym. A czy ktoś słyszał, że restauracja Giewont w Kościelisku dostała wyróżnienie Michelina? – pyta retorycznie Agnieszka Epler.
Pasjonatów zna i promuje Małgorzata Suleja, która z mężem Błażejem stworzyła Piękny Sklep z unikalną ceramiką bolimowską. Katarzyna Capowska, właścicielka Tatrzańskiej Spiżarni, przygotowuje mieszanki herbat z owocami i ziołami, sole i przyprawy, a jej mąż Maciej ręcznie wykuwa w kuźni noże. Ogrody Ryś to sklep ogrodniczy, który dobiera asortyment do trudnych górskich warunków pogodowych.
– Mam kilka noży z kuźni i wiem, że na tym nie koniec. Naczynia z Pięknego Sklepu goszczą coraz częściej w naszym domu, Ogrody Ryś zbudowały mi podwyższone grządki, dzięki którym mam w tym roku marchewkę – urodzaj selera naciowego. Klątwa patisona też jest zadowolona. Tworząc blog, piszę, bo odczuwam taką potrzebę, piszę, bo chcę tych ludzi pokazać, i piszę też, mając naiwną nadzieję, że któregoś dnia się obudzę i przeczytam, że tutaj jest fajnie, że tutaj można kupić coś wartościowego, spotkać ciekawych ludzi. A z moich planów i marzeń? W przyszłym roku zbudujemy pomidorarium, a w przyszłości większą kuchnię. Więcej przyjaciół będzie można gościć przy stole – puentuje Lady Kitchen.