Lubię korzystać z życia

ROZMAWIA AGNIESZKA MICHALAK
opublikowano: 2011-09-23 00:00

Śniadanie z... Jerzym Hoffmanem

O „Bitwie Warszawskiej”, czyli pierwszym polskim filmie w 3D, leniuchowaniu, Mazurach i kondycji polskiego kina opowiada reżyser Jerzy Hoffman

Wielu rzeczy musi Pan sobie odmawiać? Jakichś szczególnie Panu brakuje?Wypił Pan kawę, a nawet nie tknął croissanta…

Bo nie przepadam za słodyczami. Miałem jednak momenty w życiu, kiedy zajadałem się faworkami mojej mamy i prawdziwymi krakowskimi kremówkami. No cóż, nie ma co ukrywać: przez lata brutalnie traktowałem swój organizm. Teraz mam w sobie taką dozę cukru, że muszę w ogóle rezygnować ze słodyczy. Nawet do kawy używam słodziku.

Zaskoczyła mnie pani. Nie, nie tęsknię za niczym. Każdy wiek ma swoje przywileje i ograniczenia. A ja mogę bez wyrzutów sumienia pozwolić sobie na to, co lubię najbardziej – lenistwo.

Akurat słowo „lenistwo” w Pana ustach nie brzmi wiarygodnie.

Kiedy to prawda. Uwielbiam lenistwo, jestem z pokolenia książek, dlatego dużo czytam, grywam w brydża z przyjaciółmi. Kiedy moje nogi lepiej działały, lubiłem godzinami włóczyć się po lesie, chodzić na grzyby. Nie po to, by je zbierać, ale by poczuć ich zapach, usłyszeć chrzęst liści. Dziś wyprawy do lasu zastąpiło gapienie się na moje jezioro na Mazurach.

A filmy robi Pan w krótkich przerwach, kiedy nie leniuchuje?

Może trochę inaczej. Nie uwierzy pani, ale mimo moich 80 lat ja po prostu nadal lubię korzystać z życia. W moim przypadku znaczy to leniuchować i robić filmy. Uwielbiam spędzać całe dnie z ekipą na planie, krzyczeć, wydawać polecenia, tłumaczyć i siedzieć przy stole montażowym. Proszę mi wierzyć, to uzależnia. Dla mnie już za późno na odwyk.

Kiedy padła propozycja zrealizowania „Bitwy Warszawskiej”, pracował Pan nad innym projektem.

Tak, nad „Moją Syberiadą”, ale nie szło mi najlepiej. Być może to dla mnie nazbyt osobisty temat, nie potrafiłem stanąć z boku, bo wciąż tkwiłem w przeżyciach z Syberii. Tymczasem o spotkanie poprosił Mariusz Gazda i mówi: „Panie Jerzy, jeśli interesuje Pana temat bitwy warszawskiej, to kładę tu 10 milionów”. Długo nie musiałem się zastanawiać. Do produkcji dołączyli Bank Zachodni WBK, Polski Instytut Sztuki Filmowej i... Sławomir Idziak. Ten ostatni postawił sprawę jasno: jeśli robić „Bitwę…”, to tylko w 3D. Trzeba było zdobyć kolejne miliony. Kiedy realizowaliśmy „Ogniem i mieczem” i „Starą baśń” wspólnie z Michalukiem, który w naszej firmie Zodiak zajmuje się finansami, zastawiliśmy swoje mieszkania i domy na Mazurach. Tym razem Michaluk wziął kredyt tylko na siebie.

W sumie film kosztował 27 milionów złotych…

Na warunki polskie to bardzo dużo, na europejskie – bardzo mało, a w Stanach tyle kosztuje zwiastun. Zrobiliśmy film nieustępujący produkcjom amerykańskim pod względem inscenizacji, batalistyki, efektów w 3D. Gdy realizowaliśmy „Ogniem i mieczem”, żeby ściąć trzy głowy i przebić trzema strzałami Podbipiętę, musieliśmy ściągać Anglików. Przy okazji „Bitwy…” zastosowaliśmy już kilkaset efektów komputerowych, wszystko było zrobione w Polsce.

„Bitwa Warszawska” to pierwsza produkcja 3D na taką skalę w Polsce. Podczas realizacji filmu nie czuł Pan presji?

Może jestem wariat, ale presji się nie poddaję. Kiedy obsadziłem Olbrychskiego w roli Kmicica, ówczesne gazety „Życie Warszawy” i „Express Wieczorny” rozpętały nagonkę. Anonimowi miłośnicy kina i Sienkiewicza protestowali dla dobra kultury polskiej oraz polskiej racji stanu, bo Olbrychski jest brzydki, garbaty, rudy, pedał i Żyd. Wtedy rzeczywiście zacząłem mówić przez zaciśnięte zęby, co po dziś wspaniale parodiuje Daniel. Zresztą nigdy nie byłem pieszczochem krytyki, ale na szczęście widz pozostaje mi wierny.

Czym realizacja filmu w technologii 3D z punktu widzenia reżysera różni się od 2D?

W 3D patrzy się nie jednym, lecz obojgiem oczu. Cały kadr trzeba budować bardziej głębinowo. W 2D to, co na czwartym planie, jest ledwo widoczne i może ujść, w 3D zaś jest ostrość sięgająca do ostatniego planu, pokazująca najmniejszy szczegół. Tu nie wolno puścić niedoróbek, trzeba bardzo uważać, żeby zarówno w kostiumie, kompozycji, jak i zachowaniu statystów nie było niczego, co widz wychwyci jako fałsz.

Znów Pan zaryzykował, bo obok Daniela Olbrychskiego, Borysa Szyca i Adama Ferencego pojawia się debiutująca Natasza Urbańska, która nie ma najlepszej prasy…

Gdyby Natasza urodziła się w USA, byłaby dziś jedną z najwybitniejszych aktorek amerykańskiego kina. Łączy wspaniałe opanowanie ciała, jest znakomitą śpiewaczką, tancerką i, co najważniejsze, kamera ją kocha. Reszta obsady nie potrzebuje rekomendacji.

Nie oczekuję, że będzie Pan krytyczny wobec swojej ekipy, ale chyba nie powie Pan, że polskie kino w ogóle nie potrzebuje rekomendacji?

Kino nie jest ani w tak złej kondycji, jak się pisze, ale też ani w tak dobrej, jak dobre samopoczucie mają twórcy. W Polsce zawsze uwielbiano artystów, a gardzono rzemieślnikami. Sądzę, że pojęcie kina autorskiego jest nadużywane – często pod tym szyldem kryje się miernota i średniactwo. Film to zbyt droga zabawa, żeby robić go dla znajomych królika. Uważam, że krytycy filmowi zamiast rzetelnych recenzji często tworzą felietony pod tytułem: jak bym „ja” to zrobił, gdybym to robił „ja”. To sprzyja istnieniu nieudaczników.

Jerzy Hoffman

(rocznik 1932) reżyser i scenarzysta filmowy. Ma na koncie kilkadziesiąt filmów zarówno dokumentalnych, jak i fabularnych, w tym m.in. nominowany do Oscara „Potop”, „Pana Wołodyjowskiego”, „Znachora”, „Piękną nieznajomą”. Od 1980 roku był dyrektorem artystycznym Zespołu Filmowego „Zodiak”, a w 1992 roku wraz z producentem Jerzym Michalukiem założył studio filmowe Zodiak Jerzy Hoffman Film Production.