Po opublikowaniu przez „PB” taśm obnażających funkcjonowanie partyjnych folwarków sami byliśmy zaskoczeni szybkością politycznego odstrzału ministra Marka Sawickiego. Jego dymisję PSL ogłosiło po… 36 godzinach. Ale procedura powoływania nowego ministra bije rekordy ślamazarności. Premier Donald Tusk postanowił przeczołgać koalicjanta. Zrozumiała jest irytacja Waldemara Pawlaka, który w odruchu oporu postanowił upublicznić kandydaturę Stanisława Kalemby.
Najbardziej zdumiewa, że na kalendarzową obstrukcję przyzwolił prezydent Bronisław Komorowski. Konstytucyjny art. 161 jest suchy: „Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Prezesa Rady Ministrów, dokonuje zmian w składzie Rady Ministrów”. Nie określa, jak szybko od złożenia wniosku oraz ile czasu winien trwać odstęp między odwołaniem a powołaniem. Standardem III RP stało się niezwłoczne odwoływanie ministra oraz powoływanie następcy na tej samej uroczystości, choć w tej kwestii bywały odstępstwa. Skoro prezydent otrzymał wniosek w czwartek 19 lipca, to powinien wyznaczyć najpóźniej na poniedziałek 23 lipca odwołanie Marka Sawickiego, co przymusiłoby koalicjantów do szybkiego uzgodnienia następcy.
Niestety, roztrwoniony został cały tydzień, a panowie Tusk i Pawlak nie zdążyli nawet na 26 lipca. Połówkowa ceremonia tylko odwołania ministra okazała się dla władzy tak wstydliwa, że została utajniona przed mediami, które mogły zrelacjonować ją społeczeństwu tylko przez kraty ogrodzenia Belwederu. Pamiętam tylko jeden przypadek takiego potraktowania konstytucyjnego aktu państwowego — gdy bracia Kaczyńscy drugi raz wyrzucali Andrzeja Leppera, to również dopełnili formalności cichcem, późną nocą, po zatrzymaniu dziennikarzy przed kratami. Jedyna różnica — wtedy był to płot Pałacu Prezydenckiego.