Do Dyspensy wpadaliśmy od lat. Zawsze wychodziliśmy zadziwieni stałością smaków. Że utrzymują się na tym samym, porządnym poziomie od blisko 10 lat, to jak na Warszawę gastronomiczny wyjątek. Odkryliśmy ostatnio tajemnicę. Nie ma tam rotacji przy patelni, ciągle ten sam świetny kucharz. I swojskie smaki, chociaż przebija się czasem nowe. Jak pikantna prowansalska zupa rybna (21 zł), znakomita zwłaszcza z alzackim rieslingiem. Tradycyjnie dobry jest tam sandacz z pary (62 zł), kołduny czy jagnięcina. Smakosze wpadają tu regularnie na nerki cielęce. Szepcą cicho obsłudze na ucho przy zamówieniu, że muszą być krwiste. Podobno dopiero wtedy są naprawdę odlotowe.
Wypatrzyliśmy w menu coś bardziej nostalgicznego. Z rzadka w restauracjach widywane kotlety mielone (49 zł). Zamówiliśmy. Były rzeczywiście jak u dziadunia. Kiedy podsunęliśmy im pod pyszczki winnego przyjaciela sandacza, wyraźnie zaczęły prychać. Najwięcej szumu robiły buraki, chyba ze względu na ostatnio dyskryminowany kolor.
Bezradnie rozglądaliśmy się wśród innych win, szukając kulinarnego ratunku. Wybór padł na jedyne różowe w karcie. Włoskie Scalabrone, 2007, Bolgheri, Antinori (129 zł). Spróbowaliśmy najpierw z buraczkami. Było im zdecydowanie OK. Mielony początkowo lekko się krzywił. Ale gdy zdwoiliśmy ilość buraków na widelcu, zdecydowanie się uśmiechnął.
Restauracja Dyspensa
ul. Mokotowska 39
Warszawa
Stanisław J. Majcherczyk