Pewne udzielenie przez koalicję PO-PSL wotum zaufania rządowi Donalda Tuska absolutnie nie zakończyło sejmowego zgiełku, będącego następstwem skandalu podsłuchowego.

Wyniki głosowań nad konstruktywnym wotum nieufności dla całego gabinetu, z dyżurną kandydaturą Piotra Glińskiego na nowego premiera, a także nad wotum nieufności dla ministra Bartłomieja Sienkiewicza są oczywiste. Koalicja rządowa mogłaby… w ogóle nie brać w nich udziału, a efekt prawny byłby taki sam.
Premier na razie może spać spokojnie także ze względu na rozbicie opozycji, która niby podejmuje bardziej czy mniej pozorne ruchy zjednoczeniowe, ale tylko we własnych kręgach. Lewicowe ekipy SLD i TR łączy z prawicowym PiS wiele na „nie” wobec układu rządowego, ale absolutnie nic na „tak”.
W kontekście nieskuteczności mniejszości zauważalne jest podobieństwo Sejmu do nowego Parlamentu Europejskiego (PE). Po doskonałym wyniku w kilku państwach partii uniosceptycznych bardzo ważny okazał się układ frakcji w PE. Nie powstała jedna wielka grupa uniożerców. Nigel Farage utrzymał Europę Wolności i Demokracji, ale kompletnie nie wyszła podobna inicjatywa narodowców, którą montowała Marine Le Pen. Siłom tym pozostaje jedynie donośny głos w debatach plenarnych, słyszalny już w środę: „Wieje nowy wiatr. Próbujemy walczyć z antydemokratyczną, brutalną i oderwaną od obywatela Unią Europejską”.
Próbujący nie mają jednak wpływu na wspólnotowe prawo. Oczywiście w konkretnych głosowaniach niejeden raz okażą się języczkiem u wagi, ale ich inicjatywność własna ma wartość zerową.