Waldemar Dąbrowski nie zorganizuje już Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Ostatnia edycja przeminęła z nutą dekadencji — dyskretny jubileusz, ciche pożegnania…
Chodzą słuchy o końcu festiwalu w Międzyzdrojach.
— Potwierdza je pan czy dementuje?
— Z pewnością takich rzeczy nie rozpowiadam… Mówię tylko, że ja już go na pewno nie będę organizował. Uczestniczyłem w dziesięciu przedsięwzięciach. Ogromny wysiłek… Cały czas szukam formuły kontynuacji. Jest kilka propozycji. Za wcześnie, by je ogłaszać publicznie — Waldemara Dąbrowskiego, ministra kultury i sztuki, najwyraźniej pytanie nie zaskakuje.
To on wymyślił i od 1 lipca 1996 r. (rok w rok!) organizował — z uporem godnym podziwu — Wakacyjny Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach. Pierwszy odbył się pod nazwą „10,5 dla Osiem i pół” (od marki popularnego wtedy w Polsce piwa i od tytułu jednego z największych dzieł filmowych Federico Felliniego). Hasło miało symbolizować inicjację finansowego wsparcia kultury, w tym także kinematografii, przez prywatnych przedsiębiorców. „Chciałbym nakłonić nowych polskich biznesmenów do łożenia na kulturę i sztukę” — tłumaczył na łamach tygodnika „Time” Dąbrowski, wówczas szef Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych.
Czy mu się udało? On sam mówi:
— Dokonaliśmy szacunkowych obliczeń. I wyszło, że podczas tych 10 lat w aurze bezpośrednich kontaktów z wybitnymi kreatorami polskiej kultury i sztuki zanurzyło się ponad pół miliona wakacyjnej publiczności. Mam poczucie wielkiej satysfakcji!
Ale polskie media — bywało —zwały międzyzdrojski festiwal targowiskiem próżności: wyrzucanie pieniędzy w błoto, marnotrawstwo…
— Absolutna nieprawda! „Kolorowe” media wykrzywiły obraz. Przez lata skupiały się na wyjątkach z życia towarzyskiego, biegnących gdzieś obok głównego nurtu festiwalowego. Nadano im rangę tematu przewodniego. Dlatego mogło się wydawać, że z każdym rokiem było gorzej, a nie lepiej. Tymczasem w środowisku artystycznym Międzyzdroje zyskiwały na znaczeniu, traciły zaś może w oczach opinii publicznej — przekonuje Waldemar Dąbrowski.
Uczta
Już 9. edycja festiwalu gwiazd miała charakter schyłkowy. Mówiło się, że była jedynie rodzajem pomostu do zamknięcia cyklu imprez okrągłą liczbą. I w tym roku nie zapowiadało się na wielką fetę. Choć już pierwszego dnia Andrzej Strzelecki — dyrektor artystyczny Wakacyjnego Festiwalu Gwiazd — zasiał ziarno niepewności…
O godzinie 18 w kasynie Hotelu Amber Baltic konferencja prasowa.
— W tegorocznym programie znajdą się elementy dyskretnie obchodzonego jubileuszu — przebąkiwał Strzelecki.
— A ile kosztuje taki festiwal i co jest najdroższe? — zapytał ktoś z sali.
— Kwoty nie podajemy... Ale jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że gdy prezes Dworak dowiedział się ile, to był ogromnie zdziwiony. Powiedział, że myślał, że festiwal jest trzy razy droższy. Mieścimy się w granicach przyzwoitości — szef artystyczny nie tracił rezonu.
— Ponoć festiwal zostanie przeniesiony do Warszawy? — padło kolejne pytanie.
— Przeniesienie nie wchodzi w rachubę.
— Czyli tutaj albo nigdzie — napierała dziennikarka „Głosu Szczecińskiego”.
— Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie tego festiwalu w innym miejscu. Ale być może moja wyobraźnia jest marna... — skapitulował Andrzej Strzelecki.
Od rana Hotel Amber Baltic zapełniali zaproszeni goście. Jednym z pierwszych był znany reżyser Jerzy Skolimowski. Zaatakowany przez dziennikarzy już na dworcu zastrzegł sobie, że nie udziela żadnych wywiadów — taka umowa z organizatorami. Były też już niezwykle żywotna Emilia Krakowska i niezapomniana Anna Nehrebecka oraz Danuta Stenka — urocza, uprzejma, chętna do rozmów. Wychodząc na plażę, zgromadziła wokół sceny szerokie grono wielbicieli. Ludzie pytali o jej marzenia, miłości, pasje… Potem autografy.
Po południu w hotelowej recepcji pojawił się Borys Szyc z grupką przyjaciół. Jakby nieco zawstydzony i skrępowany gradem fleszy fotoreporterów. Indagowany przez dziennikarzy, nieśmiało prosił o cierpliwość:
— Zaraz, zaraz...
Pod wieczór przybywały kolejne gwiazdy: uśmiechnięci i pewni siebie wkroczyli raźno do Ambera Jacek Piechota, minister gospodarki i poseł Jerzy Wenderlich, przewodniczący sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu.
Minęła 20.30 i scena na Promenadzie Gwiazd, tuż za hotelem, nagle zadrżała w posadach.
To Dario Kozakiewicz — gitarzysta Perfectu — zazgrzytał na wiośle. Nim zaczęli grać na dobre, wokalista Grzegorz Markowski podziękował — na kolanach — Strzeleckiemu za zaproszenie na Expo w Japonii. A potem z grubej rury — szlagiery: „Autobiografia”, „Chcemy być sobą”, „Nie płacz Ewka”… Publika szalała. Był czad! A gdy bisy dobiegły końca, impreza przeniosła się na plażę. Bo tam — już w trakcie koncertu — Jerzy Kalina jął wystawiać przedstawienie „Uczta prometejska” — preludium do uroczystego otwarcia X Wakacyjnego Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach. Kalinie łamał się głos, gdy zapowiadał rychłe nadejście ministra Dąbrowskiego. Nagle długi stół ustawiony nad brzegiem Bałtyku zionął sztucznym ogniem, a na plażowej scenie zaroiło się od gwiazd, sponsorów, patronów… Waldemar Dąbrowski nie krył wzruszenia. Wszystkich serdecznie powitał. Potem dziękował, sumował, o festiwalu mówił w czasie przeszłym. Na koniec zapytał zgromadzonych gości, czy ktoś może chciałby coś od siebie… Z tłumu wyrwał się Grzegorz Markowski i z zapałem wyśpiewał do mikrofonu:
— Liczę na ciebie ojcze, liczę na miłość twą! Liczę na ciebie ojcze, na twą ojcowską dłoń!
Uśmiechy. I wszyscy dobrze się bawili.
Stres w spodniach
Drugi dzień dziesiątej edycji gwiezdnego festiwalu minął pod znakiem oczekiwania na wielką gwiazdę — Romana Polańskiego. Godzinę jego przybycia przekładano kilkakrotnie. Zniecierpliwiona wataha fotoreporterów wystawała przed hotelem wraz z wiecznie obecnym tłumem gapiów. Wewnątrz życie festiwalowe nabierało rumieńców. Koło południa przyjechał Janusz Głowacki — lekko zdezorientowany. Na kanapach w holu zasiedli Jerzy Wenderlich i Marek Moś, dyrygent Orkiestry Kameralnej Miasta Tychy AUKSO. Po chwili milczenia zaczął poseł, ściskając w dłoni pudełko proszków:
— To na uspokojenie. Lekarz mi zapisał. Ostatnio tyle stresów… W pracy i wie pan…
Moś ze zrozumieniem pokiwał głową. Wtem zza recepcji wyskoczył Borys Szyc. Półnagi. Z mokrą głową. Oszołomiony po wczorajszym. Wracał z basenu. Gdy tylko dostrzegły go przedstawicielki kolorowych pism, zaatakowały:
— Można prosić o wywiad?!
Szyc pochylił się lekko w ich stronę, umiejętnie zaszczekał i pobiegł do windy.
— Straciłem komfort picia. W głowie nic, na żołądku ciężko. Nie piję — skarżył się poseł dyrygentowi.
Nieopodal szefowa hotelu przepraszała Janusza Morgensterna za kłopoty z rezerwacją. Ale nie było problemu, bo w zamian dostał lokum obok samego Romana Polańskiego.
— Za to ostatnio od Red Bulla się uzależniłem. Raz sześć pod rząd wypiłem... — kontynuował Jerzy Wenderlich.
Przyjechał Polański. Zakotłowało się przy wejściu. Reżysera, otoczonego ramieniem ministra kultury, błyskawicznie przerzucono do windy.
— Pani Penderecka jest godna każdej nagrody, każdej! Za festiwal, za Beethovena, za szerokie horyzonty — zmienił tymczasem temat przewodniczący sejmowej komisji kultury.
— Beethoven był prawdziwym rewolucjonistą w muzyce poważnej — zauważył Marek Moś.
— Raz była u mnie w Sejmie. Spotkała przez przypadek Michała Urbaniaka, który akurat ode mnie wychodził. I tak się zgadali, że potem Urbaniak zagrał na festiwalu beethovenowskim. Wspaniała kobieta! — nie mógł wyjść z zachwytu Jerzy Wenderlich.
Po obiedzie spotkanie z gwiazdą. W roli głównej: Borys Szyc. Wpadł na plażę jak czart. Prosto pod publikę. Przez kilkanaście minut wisiał na barierkach, rozdając autografy. Wreszcie legł na plecach przed fotoreporterami. Chwilę pozował i zniecierpliwiony krzyknął:
— Dooobra! Juuuż!
Wzbił tuman kurzu przed sobą, sypiąc garściami piachu w wycelowane obiektywy i uciekł.
Pewna starsza aktorka z politowaniem kręciła głową:
— Nie wiedział chłop, co to spodnie, założył i narobił w nie —przytoczyła ukraińskie przysłowie.
Z tęsknoty
W hotelowym kasynie wydarzenie. Spektakl najwyższej próby: „Kwiaty polskie” w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza. W rolach głównych reżyser, Olga Sawicka i Włodzimierz Nahorny na pianinie. Sala pękała w szwach. Zapasiewicz — w świetnej formie — zelektryzował publiczność. Dojmująco recytował starannie i niezwykle umiejętnie dobrane fragmenty poematu Juliana Tuwima.
— Napisane z tęsknoty. Za ojczyzną — zaznaczył dobitnie na początku.
Sawicka śpiewała, Nahorny akompaniował. Ścisnęło w gardle.
Potem był koncert na scenie przy promenadzie. Stanisław Sojka i chór Affabre Concinui zaśpiewali do słów „Tryptyku rzymskiego” Jana Pawła II. A gdy już wszyscy się zasłuchali…
W oszklonej restauracji, przy tarasie hotelu Amber Baltic, pojawił się niczym feniks z popiołów Jan Kulczyk. Od początku związany z międzyzdrojskim festiwalem nigdy nie szczędził nań pieniędzy. Nikt się jednak nie spodziewał, że główny bohater tzw. afery Orlenu przyjedzie w tym roku.
Jego nazwisko zadziałało na paparazzich! Ruszyli hurmem na taras. Tam napotkali czynny opór ochrony. Fotoreporter „Faktu” nie zdążył nawet spojrzeć przez obiektyw, a już stracił akredytację. Dopiero po sprawdzeniu aparatu (nie było zdjęć z Janem Kulczykiem) otrzymał ją z powrotem. Restaurację szczelnie obstawiono ochroniarzami. Przez szybę widać było „elementy dyskretnie obchodzonego jubileuszu”. Za stołem zasiedli m. in.: Jan Kulczyk, Waldemar Dąbrowski, Jerzy Wenderlich, Roman Polański, Jerzy Skolimowski, Daniel Olbrychski, Janusz Morgenstern. Wszyscy kulturalnie spożyli kolację, po czym bocznymi drzwiami — pod obstawą — ruszyli do kasyna. Na kabaret Mumio. Zakaz fotografowania. Katowiccy komicy występowali ponad półtorej godziny. Publika wyła ze śmiechu. Po kilku bisach wycieńczony Jacek Borusiński rzucił przewrotnie w odpowiednią stronę na widowni:
— Jak byśmy już mogli przestać… To bardzo bym prosił. Znak dać wystarczy.
Zaraz zgasło światło. Orszak prowadzony przez Waldemara Dąbrowskiego wrócił do strefy zero hotelu Amber Baltic. Jan Kulczyk wciąż był obecny. Jubileusz uczczono sowicie.
Haustem
Wysoka kultura i zadziwiająca pokora Piotra Adamczyka wobec natarczywości mediów budziła szacunek. Przez trzy dni festiwalu nikomu nie odmówił wywiadu, uśmiechał się do fotoreporterów. Otwarty na nieformalne rozmowy. Normalnie profesjonalny. W kompletnej opozycji do niego pozostawał Michał Żebrowski. Zaszył się w hotelowym pokoju i ani myślał stamtąd wyjść. Po niedzielnym występie w „Doktorze Hauście” według Wojciecha Kuczoka — w reżyserii Magdaleny Piekorz — miał się spotkać z publicznością. Nic z tego. Szkoda, bo rolę targanego alkoholizmem, rozwiedzionego psychoanalityka zagrał brawurowo.
Trzeci dzień festiwalu przeminął pod znakiem ciszy i świecącego pustkami holu. Dopiero wczesnym popołudniem pojawiły się zmęczone nocą twarze. Tylko Jan Kulczyk uśmiechnięty, już bez kordonu ochroniarzy, chodził boso i witał się ze wszystkimi. Ściskał dłonie, rozdawał autografy.
Tuż po godzinie 13.00 — konferencja prasowa z Romanem Polańskim. Pełna sala. Za stołem: gwóźdź programu w towarzystwie Waldemara Dąbrowskiego. Napiętą atmosferę rozładowała dziennikarka „Głosu Szczecińskiego”:
— Panie Polanie… — zaczęła i cała sala ryknęła śmiechem.
— Przepraszam, ale to dlatego, że chcę zadać patriotyczne pytanie: czy nie chce pan wrócić do Polski na stałe? Jak na przykład Jan Nowak–Jeziorański? — skończyła.
Polański zaniemówił, a minister Dąbrowski zaczął się śmiać:
— Myśmy nawet wczoraj rozmawiali o panu Nowaku-Jeziorańskim. Problem w tym, że Roman nie bardzo kojarzy, kto to jest…
Punktem kulminacyjnym wakacyjnego festiwalu w Międzyzdrojach jest zawsze widowisko plenerowe „Promenada gwiazd” reżyserowane przez Andrzeja Strzeleckiego. Gwiazdy „odciskają” wówczas dłonie w nadmorskim trotuarze. Tego roku było ich 13: Roman Polański, Witold Sobociński, Barbara Krafftówna, Jerzy Skolimowski, Janusz Głowacki, Anna Nehrebecka, Emilia Krakowska, Agnieszka Krukówna, Kinga Preis, Marek Piwowski, Krzysztof Jasiński, Piotr Adamczyk i Adam Ferency. Przedstawienie otworzył występ Sambora Dudzińskiego. Potem, przy rytmach wygrywanych przez Orkiestrę Kameralną AUKSO pod batutą Marka Mosia, odbyła się cała ceremonia, którą dyrektor Strzelecki zamknął żartem:
— To będzie spore nadużycie, wiem. Ale pozwolę sobie pożegnać się ze wszystkimi następująco: do zobaczenia za rok!
Wewnętrzna potrzeba
— Nie popsuła panu humoru publikacja „Gazety”? Oskarżenia, że rzekomo „krył” pan Jakubowską?
— Oczywiście, że to niemiłe. Raz jeszcze powtarzam: nie podpisywałem pisma, o którym pisała „Wyborcza”, nie podejmowałem żadnych działań tuszujących, nie byłem przesłuchiwany przez prokuraturę. Zatem to szczyt nonsensu zarzucać mi sprzeczność pomiędzy pismem, którego nie podpisałem a przesłuchaniem, które się nie odbyło — odpowiada ze stoickim spokojem Waldemar Dąbrowski.
— Za kilka miesięcy już pan nie będzie ministrem. Co dalej?
— Czuję wewnętrzną potrzebę wycofania się z życia publicznego. Co zrobię? Jeszcze do końca nie wiem... Mam kilka propozycji. Żadna nie jest aż tak konkretna, by móc teraz mówić o niej otwarcie. W każdym razie mam wielkie poczucie satysfakcji z tego, co udało mi się zrobić w ministerstwie. Czas na podsumowania jeszcze przyjdzie.
— Ale gdzie pana szukać? W sektorze prywatnym?
— Niewykluczone. Na pewno będę w kulturze.
— Da pan o sobie znać?
— Na pewno.
Co na takie dictum doktor Jan Kulczyk?
— Nie smutno panu?
— Dlaczego?
— To już koniec.
— A skąd takie informacje?
— Od Waldemara Dąbrowskiego. Wycofuje się. To chyba jednoznaczne.
— No to może niech teraz ktoś inny się wykaże.
— Kto?
— Dajmy szansę innym.