Janusz Piechociński, wicepremier i minister gospodarki czy Jan Vincent Rostowski, wicepremier i minister finansów za czasów rządu premiera Donalda Tuska nie było wiadomo, kto jest numerem jeden w gospodarce.

I ta dwuwładza nie wychodziła Polsce na dobre - wystarczy wspomnieć spór o wydłużenie przywilejów dla specjalnych stref ekonomicznych: przez półtora roku resorty nie mogły się dogadać, co skutecznie zniechęcało inwestorów. Ministrowie kłócili się również m.in. o akcyzę na tytoń. Efektem tych wojenek było zdezorientowanie przedsiębiorców i ekspertów, bo nie wiedzieli, którego słuchać.
W nowym rządzie tego problemu być nie powinno. W randze wicepremiera jest tylko jeden przedstawiciel resortów gospodarczych – Mateusz Morawiecki. To teoretycznie daje jasny sygnał, czyj głos w sprawach związanych z biznesem będzie decydujący.
Dlaczego tylko teoretycznie? Nowy minister rozwoju nie ma tzw. zaplecza politycznego, co oznacza, że trudniej mu będzie przekonać partię do popierania pomysłów. Jakie są minusy takiej politycznej słabości, doskonale było widać podczas urzędowania Mateusza Szczurka. Jednak były prezes BZ WBK już na starcie pokazał, że jest dużo skuteczniejszy od byłego głównego ekonomisty ING: postawił warunek, że wejdzie do rządu tylko w randze wicepremiera i szefa superministerstwa, czyli połączonych resortów gospodarki i rozwoju. I oba warunki zostały spełnione, mimo że wśród polityków PiS, szczególnie związanych z tzw. obozem SKOK, opór był mocny.