Naprawdę zaczęło się w Polsce

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2014-06-04 00:00

4 CZERWCA 1989–2014. O srebrnym jubileuszu polskich przemian napisano i powiedziano w minionych tygodniach już tyle, że gdy wreszcie nadszedł 4 czerwca — trudno zdobyć się na oryginalność.

Obiektywnie brzmi refleksja, że rocznicowe igrzyska rajcują głównie spijającą śmietankę ekipę obecnie trzymającą władzę, opozycja czuje się wykluczona, a z największym dystansem podchodzi kibicujące obchodom zdalnie społeczeństwo.

SKUTECZNY NOŚNIK: Nie było mowy o współczesnych spotach telewizyjnych, w skromnym wymiarze czasu nadawało w TVP jedynie Studio Solidarność. Sprawdziły się natomiast plakaty stacjonarne i hasła obwoźne. Fot. W. DRUSZCZ- -EAST NEWS
SKUTECZNY NOŚNIK: Nie było mowy o współczesnych spotach telewizyjnych, w skromnym wymiarze czasu nadawało w TVP jedynie Studio Solidarność. Sprawdziły się natomiast plakaty stacjonarne i hasła obwoźne. Fot. W. DRUSZCZ- -EAST NEWS
None
None

Bezapelacyjnym sukcesem polskiej dyplomacji jest umiędzynarodowienie rocznicy. Może chociaż na chwilę do europejskiej świadomości przebije się prawda, że demontaż obozu moskiewskiego zaczął się w Polsce. W gmachach Komisji Europejskiej (KE) i Parlamentu Europejskiego (PE) znajdują się plansze, obrazujące historię naszego kontynentu oraz UE. Rok 1989 ma tam rangę przełomową, ale wyłącznie w kontekście obalenia 9 listopada muru berlińskiego. Żaden przysłowiowy pies z kulawą…, pardon, unijny historyk nawet śladowo nie wspomina o naszym 4 czerwca. A przecież to właśnie regionalny szok po częściowo wolnych wyborach w Polsce uruchomił kostki domina — najszybciej sypnęły się Węgry, później Czechosłowacja, Bułgaria, wreszcie przed Bożym Narodzeniem rozegrał się dramat Rumunii. Jeśli zaś chodzi o przejmujące obecnie całą chwałę Niemcy, to jeszcze 7 października 1989 r. odbywały się pompatyczne obchody 40-lecia betonowej NRD. Owa imitacja państwa podskórnie już się sypała, kilka dni przed jublem władze przepuściły do RFN pociąg z 800 uciekinierami, koczującymi od wakacji w ambasadzie RFN w Warszawie — bo w lecie 1989 r. to Polska była dla NRD-owców jedyną osiągalną (mogli przyjeżdżać turystycznie) oazą wolności.

W sercu Unii Europejskiej na szczęście od trzech lat mamy niezwykły akcent wizerunkowy. Esplanada Solidarności przy brukselskim gmachu PE, z kilkoma tabliczkami, na których historyczna prawda stoi czerwono na białym (znaczy solidarycą) — to rzeczywiście znakomity pomysł Jerzego Buzka i jego największy dorobek podczas przewodniczenia PE. Takiej trwałej promocji w takim miejscu nie ma żadne inne państwo unijne. W obszarze marketingu polityczno- -społecznego to pewna rekompensata za krzywdzenie 4 czerwca. Dlatego to bardzo dobrze, że Europa dzisiaj usłyszy warszawski Plac Zamkowy. Zupełnie inna kwestia, jak długo nas zapamięta — prosto z Warszawy prezydenci USA i Francji lecą na brukselski szczyt G7, pierwszy po wyrzuceniu Rosji, a w piątek 6 czerwca odbywają się wielkie obchody 70. rocznicy lądowania aliantów w Normandii. Dla globalnych mediów to tamta uroczystość będzie oczywiście wydarzeniem tygodnia.

Rocznica przełomowych wyborów ma także specyficzny wymiar wewnętrzny. Można odnieść wrażenie, że ćwierćwieku temu wszyscy Polacy byli jedną wielką rodziną i zgodnie wygrali — co jest kompletną bzdurą. Taka teza uprawniona jest w odniesieniu do późniejszego cywilizacyjnego postępu Polski, ale nigdy do samego 4 czerwca 1989 r. Głosowanie było ostrą konfrontacją skostniałego starego porządku z pełną nadziei wielką niewiadomą. Kampania wyborcza była merytorycznie konfrontacyjna, chociaż… grzeczna. Gdy porówna się warstwę słowną wyborów do PE z roku 2014 oraz tamtych z 1989 — to widać zjawisko postępującego politycznego zdziczenia. Ćwierć wieku temu władzę najbardziej oburzała dyskretna propaganda strony solidarnościowej, by wyciąć tzw. listę krajową. Był to przedziwny twór w ordynacji wyborczej, gwarantujący grupie 35 najwyższych władców PRL (przy czym Wojciech Jaruzelski nie kandydował, bo od razu ustawiany był na prezydenta PRL) mandaty w Sejmie bez żadnej rywalizacji, pod warunkiem zdobycia co najmniej połowy ważnych głosów, co wydawało się oczywistością. Właśnie wysłanie przez głosujących 4 czerwca listy krajowej (poza dwoma szczęśliwcami) na śmietnik obaliło ustrój i radykalnie zmieniło efekt wyborów. Przecież ich pierwotnym założeniem była jedynie kosmetyka realnego socjalizmu oraz ucywilizowanie opozycji.

Poza klęską listy krajowej do Sejmu drugim filarem zmiany ustroju był wynik eksperymentalnych wyborów do Senatu. W obronie starego porządku rzucił się do kandydowania do tej izby m.in. tłum telewizyjnych celebrytów. Zdobycie przez jedną drużynę, dla której skutecznym gadżetem wyborczym okazało się zdjęcie z Lechem Wałęsą, aż 99 ze 100 mandatów (wyjątkiem okazał się senator Henryk Stokłosa, kuriozum ze styku biznesu i polityki) dzisiaj wydaje się wynikiem wręcz nieprawdopodobnym. Co potwierdza, jak wyjątkowy w polskiej historii był 4 czerwca 1989 r.