Tej jesieni odbywa się wiele głosowań o ogromnym znaczeniu nie tylko dla poszczególnych państw, lecz także dla Unii Europejskiej (UE). 27 października kolejną, już… siódmą próbę wybrania stabilnego parlamentu podjęła Bułgaria, zaś w listopadzie prezydenta wybierze Rumunia. Głosowały również dwa państwa mające oficjalny status kandydatów do UE. Mołdawia 20 października wybierała prezydenta i przeprowadziła unijne referendum (wynik na "tak" zaledwie 50,46 do 49,54, wyłącznie dzięki głosom z emigracji), dogrywka prezydencka odbędzie się 3 listopada. W sobotę, 26 października, odbyły się natomiast wybory parlamentarne w Gruzji.
Według oficjalnych wyników pewnie wygrało rządzące Gruzińskie Marzenie z przystawkami. Partia władzy otrzymała 54,09 proc. głosów, zdobywając w 150-osobowym parlamencie większość bezwzględną, chociaż nie konstytucyjną. I na szczęście, ponieważ wielkim złem jest przerabianie co chwilę przez dominujące opcje polityczne w różnych państwach konstytucji na swoje kopyto, o czym świadczy przykład Węgier. Partie rozczłonkowanej gruzińskiej opozycji, które przekroczyły 5-procentowy próg wyborczy, zdobyły łącznie 37,58 proc. głosów. Rozczarowana opozycja naturalnie ogłosiła, że nie uznaje oficjalnych wyników i już rozpoczęła protesty. Notabene w stołecznym Tbilisi i największych miastach, a także w głosach z zagranicy Gruzińskie Marzenie rzeczywiście było gorsze. Organizacje pozarządowe, monitorujące przebieg głosowania, domagają się anulowania oficjalnych wyników i oskarżają rząd o dopuszczenie się „skomplikowanego procederu fałszerstw wyborczych”, także podczas kampanii. Wygląda jednak na to, że w ocenie społeczności międzynarodowej nie powtórzy się syndrom Białorusi czy Wenezueli, których prezydenci nie są uznawani, przynajmniej przez szeroko rozumiany Zachód.
Już w listopadzie Gruzję czekają kolejne wybory – prezydenckie. Pierwszy raz nie bezpośrednie, lecz dokonane przez 300-osobowe tzw. kolegium elektorów. Taką zmianą ordynacji Gruzińskie Marzenie zabezpieczyło się przed „omyłkowym” ewentualnym wybraniem Salome Zurabiszwili, która w 2018 r. pierwszą kadencję zdobyła z poparciem opcji rządowej, ale ostatnio zdecydowanie z nią walczyła. Oczywistością będzie zdecydowany werdykt elektorów, że na stanowisko prezydenta zasługuje wyłącznie multimiliarder Bidzina Iwaniszwili, twórca Gruzińskiego Marzenia, niegdyś epizodyczny premier. Jego majątek szacowany jest na 7,6 mld USD, czyli jedną czwartą PKB niewielkiej Gruzji.
Historyczny paradoks polega na tym, że Bidzina Iwaniszwili jako posiadacz również obywatelstwa francuskiego werbalnie od lat potwierdza proeuropejski kurs Gruzji, ale zarazem dopuszcza akcesję… na własnych warunkach. W związku z tym niemożliwy jest postęp negocjacji akcesyjnych z UE w dającym się przewidzieć horyzoncie kilkunastu lat. Zaś o ewentualnym członkostwie Gruzji w Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO) można zapomnieć – zarówno w siedzibie rządu w Tbilisi, jak też w kwaterze sojuszu w Brukseli takie plany zostały schowane do głębokich szuflad.
Gruziński ojciec chrzestny zasadnie postrzegany jest jako likwidator idei członkostwa państwa w UE. Czemu trudno się dziwić, wszak potentatem branży metalowej i bankowej stał się dzięki długoletnim, podejrzanym powiązaniom z Moskwą. Urodził się jako syn górnika w zubożałej wsi na peryferiach Związku Radzieckiego, podczas studiów dorabiał nawet jako zamiatacz podłóg – zaś po latach, transferując do polityki część ogromnych pieniędzy zdobytych głównie na handlu elektroniką, po prostu… kupił sobie kraj. Prowadzi Gruzję pokrętnym szlakiem uwzględnionym w tytule. Pierwszy człon to atrapa, realny jest tylko drugi.