Przewaga Bronisława Komorowskiego nad Jarosławem Kaczyńskim -- w punktach procentowych 45:33 (SMG/KRC dla TVN), 40,7:35,8 (TNS OBOP dla TVP), 46,2:32,8 (Homo Homini Polsat News) -- nie wydaje się możliwa do odrobienia (zobacz pełne sondaże). Musiałoby nastąpić jakieś wakacyjne załamanie frekwencyjne elektoratu Platformy Obywatelskiej, by marszałek wypuścił z rąk prezydenturę.

W wyborczych dogrywkach kolejność z tury eliminacyjnej zwykle jest zachowywana. Co prawda -- pięć lat temu właśnie w Polsce zdarzył się wypadek bez precedensu w dziejach demokratycznych wyborów, gdy przepływ znaczącego elektoratu Andrzeja Leppera rozstrzygnął o zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego. Przypomnijmy, że wtedy Donald Tusk był w pierwszej turze najlepszy, ale nic nie mógł poradzić wobec uderzenia zwolenników Samoobrony. Tym razem potencjalny przepływ części elektoratu trzeciego w eliminacjach Grzegorza Napieralskiego -- tej, która 4 lipca w ogóle pofatyguje się do urn -- może jedynie wzmocnić Bronisława Komorowskiego. Rzecz jasna przewodniczący SLD nie będzie ogłaszał żadnego apelu.
Przy okazji pierwszej tury okazało się, jak bardzo
polityczne i merytoryczne, a nie czysto techniczne znaczenie mają... godziny
głosowania. Przypomnijmy, że parlament uchwalił dwuzdaniową nowelizację ustawy o
wyborze prezydenta i przesunął porę -- zamiast od godziny 6 do 20 miało być od 8
do 22. Jednak prezydent Lech Kaczyński jedną z ostatnich decyzji, tuz przed
wylotem do Smoleńska, skierował wspomnianą nowelę do Trybunału Konstytucyjnego,
zarzucając jej zbyt późne uchwalenie. Gdyby owa zmiana weszła w życie, o drugiej
turze 4 lipca zapewne nie byłoby mowy...