Demontaż dekoracji EURO 2012 postępuje szybko, co dla klasy politycznej jest sygnałem do — jak niegdyś zdefiniował to Jan Pietrzak — owocnych podsumowań i zasłużonych retrospekcji. Podczas wczorajszego spotkania organizatorów EURO 2012 z całego kraju na tarasie pałacu prezydenckiego absolutnie wszystko okazało się super, przynajmniej w ustach prezydenta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska.
Opozycja, symbolizowana przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, postrzega imprezę ciut inaczej — doskonale sprawdził się samorząd terytorialny i kibice, a beznadziejnie rząd.
Od pięciu lat było oczywistością, że wizerunkową i polityczną śmietankę EURO 2012 spije ekipa, która będzie akurat u władzy. Trafiło się to Platformie Obywatelskiej, której notowania automatycznie poszły w górę, bo takie są po prostu prawidła socjologii i marketingu politycznego. Prawu i Sprawiedliwości pozostaje zgrzytanie zębami i dumne rozpamiętywanie, że za rządów właśnie tej partii UEFA powierzyła organizację mistrzostw Polsce i Ukrainie.
Dla mnie kapitalnym miernikiem kompetencji obu skonfliktowanych stron jest Stadion Narodowy w Warszawie. Premier Kaczyński ogłosił jego budowę nie w niecce dawnego Stadionu Dziesięciolecia, lecz… obok, na błoniach zajmowanych przez azjatycki bazar. Na szczęście jego rząd upadł, zanim tę lokalizacyjną niedorzeczność zaczęto realizować.
Premier Tusk dopuścił natomiast, by w prawidłowym miejscu wzniesiono stadion trzeci kosztowo na świecie (w przeliczeniu na krzesełko), na którym przenigdy nie odbędzie się finał Ligi Mistrzów, bo według norm UEFA nasza duma jest… za mała! Brakuje kilku tysięcy miejsc, które przy tak gigantycznej kubaturze stadionu oraz miliardowych kosztach naprawdę można było dołożyć.