Oczywistości stało się zadość

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2014-09-16 00:00

Tytuł jest najlepszym komentarzem do desygnowania Ewy Kopacz na prezesa Rady Ministrów przez prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Nowego szefa rządu naprawdę już dawno wybrał Donald Tusk, a ogłosiła to publicznie od razu w poniedziałek 1 września sama zainteresowana. Notabene tryb wymiany premiera obrazuje rzeczywistą pozycję prezydenta RP. Konstytucja z 1997 r. nadała Polsce ustrój parlamentarno-gabinetowy z domieszką prezydencką i w sytuacji, gdy istnieje stabilna większość sejmowa — głowa państwa pełni rolę wyłącznie notariusza. Wkracza na polityczną szachownicę, od razu stając się hetmanem, dopiero przy wewnętrznej rozsypce Sejmu.

Ewa Kopacz
Saeima CC BY-SA 2.0

W dziejach III Rzeczypospolitej nominatka będzie czternastym premierem, a drugą kobietą na tym stanowisku. Od chwili otrzymania od Sejmu wotum zaufania każdy prezes Rady Ministrów ma identyczne uprawnienia, ale jego realna pozycja jest bardzo różna. W minionym ćwierćwieczu zaledwie trzy razy zastosowany został w Polsce europejski standard, że to szef partii wygrywającej wybory silnie obejmuje ster rządu. W takim trybie premierami zostali: Leszek Miller, potem Jarosław Kaczyński — po pozbyciu się Kazimierza Marcinkiewicza — oraz Donald Tusk. Wszyscy pozostali zostali „nadani” przez jakiegoś mocodawcę, w różnych okolicznościach. Lech Wałęsa jako przewodniczący Solidarności zatwierdził Tadeusza Mazowieckiego, a już jako prezydent mianował Jana Krzysztofa Bieleckiego. Rekordowy dorobek kreacyjny ma Aleksander Kwaśniewski, który jako przewodniczący SLD migał się od premierostwa: zaakceptował mniejszego koalicjanta Waldemara Pawlaka, wymienił go na Józefa Oleksego, natomiast jego na Włodzimierza Cimoszewicza, a pod koniec prezydentury jeszcze przeforsował Marka Belkę, który nie miał sejmowej większości. Marian Krzaklewski jako szef AWS wyjął niczym królika z kapelusza Jerzego Buzka. Decydentem z tylnego fotela był także Jarosław Kaczyński — jako prezes Porozumienia Centrum obsadził Jana Olszewskiego, a już w epoce PiS dokonał eksperymentu z Kazimierzem Marcinkiewiczem. Zdarzyły się też rzadkie przypadki, gdy premiera wyłonili liderzy wielu partii — kiedyś Waldemara Pawlaka, po wyrzuceniu w dramatycznym głosowaniu Jana Olszewskiego (ale tylko na 33 dni), a potem już na spokojnie Hannę Suchocką.

Na tej długiej liście Ewa Kopacz ma zatem pobratymców, chociaż zarazem przeciera szlak. Zdecydowanie większym zaskoczeniem od obecnej nominacji premierowskiej było w 2011 r. awansowanie kiepskiej minister zdrowia na marszałka Sejmu. Za każdym razem jednoosobowym decydentem był Donald Tusk, który ma do Ewy Kopacz tzw. feblik, odpłacany totalną wiernością. Istota ich relacji wasalno-feudalnych porównywalna może być tylko z funkcjonowaniem kiedyś takich premierów, jak Jerzy Buzek czy Marek Belka, uzależnionych w stu procentach od ich mocodawców. Obecnie sytuacja jest jednak nietypowa, ponieważ pryncypał Donald Tusk może z tylnego siedzenia posterować najwyżej przez dwa miesiące. Od 1 grudnia wyjeżdża do Brukseli, wpada w wir nowych zdań i z powodów stricte technicznych premier Ewę Kopacz czeka stopniowane odpępnianie się.