Wierzy w swoje filmowe nazwisko. Nie wierzy w sukces Instytutu Sztuki Filmowej. Dlaczego? Bo przedsiębiorcy są pazerni...
Malarz, reżyser, scenarzysta, dramaturg? Kim pan właściwie jest?
Feliks Falk: To pytanie... W gazetach się nie wywnętrzam.
Reżyserem z artystycznym wykształceniem? Choć nie jedynym, bo Wajda, Kantor...
F.F.: Wśród moich kolegów też było paru — Szulkin, Has. Znalazłoby się jeszcze kilku innych, którzy przeszli przez akademie lub szkoły plastyczne.
Wraca pan do malarstwa? Na rynku — choćby w galerii Ocholskich — pojawiły się namalowane niegdyś przez pana obrazy...
F.F.: Trudno mi teraz powiedzieć. Aczkolwiek one się jakoś sprzedają. W Krakowie jedna galeria zorganizowała stałą wystawę moich prac. Tam też poszło co nieco...
Pańskie obrazy osiągają dobre ceny. Dom aukcyjny w Willi Struvego wycenił „Miasto” na 8,6 tys. zł. A to przecież cena wywoławcza.
F.F.: Tak? Nie sprzedadzą za taką cenę!
Myśli pan?
F.F.: Na pewno!
Za ile sprzedawano dotąd pańskie prace?
F.F.: W Krakowie ktoś kupił mój obraz za kilka tysięcy złotych. Ale nie za tak wysoką cenę! Ja nie jestem malarzem obecnym na rynku od jakiegoś czasu. Przez trzydzieści lat nic nie malowałem! Po prostu zebrałem obrazy, rysunki i je wystawiłem. I tylko tyle!
Sprawdził się pan?
F.F.: Na te obrazy może pracować moje nazwisko filmowe, ale nie plastyczne. Podobały się, ale nie tak, żeby wystawa została wyprzedana z dnia na dzień. Nie zabieram się więc do malowania, chociaż bardzo bym chciał... Na razie jednak zbyt dużo się dzieje, mam inne zajęcia.
Na przykład?
F.F.: Wspólnie ze scenarzystami pracujemy nad różnymi projektami, ale nie mają one jeszcze określonego kształtu... To jeszcze potrwa. Między „Komornikiem” a wcześniejszym filmem minęło dziewięć lat. Myślę o filmie o Niemenie, ale to jeszcze nic konkretnego...
Z czego więc żyje reżyser, który nie kręci?
F.F.: Z czego żyję? Się kręcę... No i uczę. Jestem kierownikiem Studium Scenariuszowego przy szkole filmowej w Łodzi. Poza tym od czasu do czasu reżyseruję w teatrze, w Teatrze Telewizji. Dla TV zrobiłem też serial. To nie są pieniądze na poziomie listy stu najbogatszych w Polsce, ale jakoś żyję.
Sitcomy?
F.F.: Z pewnością pozwalają żyć tym, którzy je robią. Ale nie mnie. Zrobiłem serial bardziej ambitny. Nie miał tak wysokiej oglądalności, jaka byłaby oczekiwana przez telewizję — o dziwo! — publiczną. Spotkał się jednak z dobrym przyjęciem. To dało satysfakcję.
A scenariusze?
F.F.: Napisałem ich sporo, ale ostatnio...
Uczy pan je pisać? Kim więc pan jest?
F.F.: Rzeczywiście, chwytałem się różnych rzeczy. Tak się życie ułożyło. Ale nie jestem jedyny w tym środowisku. W kręgu zainteresowań kogoś, kto zajmuje się filmem, są różne sztuki. To naturalne... Na przykład w teatrze swojego czasu pracowało sporo reżyserów filmowych. Teraz mniej. Pojawiła się za to mocna grupa młodych twórców, którzy zdominowali teatr. Filmowcy więc realizują sztuki telewizyjne. Ale też sporadycznie, bo Teatr Telewizji pada.
Okazja do narzekania? Już nie najlepsza sytuacja polskiego filmu, teraz też teatru? Przecież Jarzyna, Klata, Warlikowski...
F.F.: ... i wielu innych młodych twórców. Nie, z teatrem jest zupełnie nieźle! Dzięki nim. Mamy też całą plejadę młodych autorów sztuk teatralnych. Co ciekawe, kobiet. Nie ma więc powodów do marudzenia. W filmie dzieje się mniej ciekawie, ale nie tak, żeby narzekać.
A skąd pieniądze na filmy? Od pani Odorowicz z Instytutu Sztuki Filmowej? Czy powołanie tej instytucji to dobry pomysł?
F.F.: Środowisko filmowe chciałoby, żeby się sprawdził. Zasada dofinansowania filmów pozostanie ta sama — na pomoc będą mogły liczyć produkcje, które wcześniej zdobędą jakieś pieniądze. Tak działo się i za Komitetu Kinematografii, i za Agencji Produkcji Filmowych. Zmienią się jedynie proporcje. Po pierwsze, pula środków, jakimi będzie dysponował instytut, będzie większa. Po drugie, większe środki będą przeznaczane na konkretny film — choć nadal, między nami mówiąc, nie tak znowu duże. Po drodze będą piętrzyły się problemy. Nie jestem do końca przekonany, że uda się ściągnąć te pieniądze. A jeśli nawet, to i tak producenci będą musieli część zdobyć sami. Tylko ograniczone zostaną ich dotychczasowe źródła, bo zarówno telewizję publiczną, jak i inne stacje czy operatorów kablówek ustawa obliguje do płacenia na instytut...
Prywatni inwestorzy, sponsorzy?
F.F.: Z tym zawsze są w Polsce kłopoty. Łatwiej znaleźć inwestora na film komercyjny, gwarantujący większą liczbę widzów: komedie albo obrazy oparte na znanych powieściach, nawet lekturach szkolnych. Na to wskazują dowody — „Ogniem i mieczem”, „Pan Tadeusz”.
A „Quo vadis”?
F.F.: Miał jakieś kłopoty ze zwrotem pieniędzy, ale widzowie dopisali — wpływy były olbrzymie. Problem polega na tym, że w Polsce brakuje finansowych mechanizmów bankowych. Banki dawały pieniądze na wielkie produkcje szkolne i nie straciły, ale nie wchodzą w ambitniejsze, które nie mają widowni zapewniającej zwrot. Trudno im się dziwić. A takie filmy też powinny powstawać, to one zdobywają uznanie na świecie i nagrody na festiwalach.
Przedsiębiorcy, którzy mają wspierać Instytut Sztuki Filmowej, wyraźnie dają do zrozumienia, że to niezbyt trafny pomysł. Obawiają się, że filmów jak nie było, tak nie będzie, a pieniądze rozpłyną się...
F.F.: Są po prostu pazerni! Nie dbają o to, żeby nasze kino się rozwijało. Nie zależy im. Co to jest odpis 1,5 proc. z zysków za reklamy? Przecież to nie są duże pieniądze. Instytut, po ich ściągnięciu, powinien dysponować pulą 80-100 mln zł. Identyczny we Francji ma 0,5 mld euro rocznie! Tam powstaje dwieście filmów. Część dobra, część niedobra. Ale nikt nad tym nie płacze! Poza tym z kin, z biletów idzie na instytut więcej pieniędzy. Nasi kiniarze zarabiają olbrzymie pieniądze. Zabierają 50 proc. wartości biletu i nie płacą tantiem — procesują się z ZAiKS-em i ZASP-em. Ich płacz świadczy tylko o pazerności. Operatorzy kablówek skierowali ustawę o kinematografii do Trybunału Konstytucyjnego. Ich usługi nie są tanie, a odgrażają się, że jeszcze podniosą ceny. To zwykła walka o grosz. Argumentowanie, że polskie kino najpierw powinno udowodnić, że jest dobre, to odwracanie kota ogonem.
Coś jednak przeszkadza w uwrażliwieniu przedsiębiorców na to, co dzieje się z kulturą. Myślą...
F.F.: ...Co myślą? Co myślą? Oni nie mają myśleć, oni mają, zgodnie z ustawą, płacić! A robią wszystko, żeby zachować te 1,5 proc. A przecież to kropla w morzu ich zysków!
Co więc może pomóc rodzimemu filmowi?
F.F.: Ludzie muszą nauczyć się chodzić do kina na polskie produkcje. Nie ma co ukrywać — kina są zdominowane przez amerykańskie filmy. Lepsze, gorsze, ale widowiskowe, czuć w nich pieniądze. I dzięki temu przynoszą pieniądze. Woody Allen nawet w rodzimych Stanach nie jest zbyt popularny. A 280 mln dolarów włożonych we „Władcę Pierścieni” dało 3 mld. Niech i polskie filmy będą widowiskowe, skierowane do odbiorców wychowanych na serialach. Niech i będą droższe, ale zarabiają. Jak „Nigdy w życiu” na podstawie książki Grocholi.
Co to znaczy droższe?
F.F.: Od lat czeka projekt „Złego” według Tyrmanda. Sam chciałem go zrobić... Ale kosztują prawa, realizacja też byłaby trudna — trzeba wybudować dekoracje oddające lata 50. Czyli 6-7 mln zł. Czy to dużo? Można dać sobie rękę uciąć, że taki film przyniesie drugie tyle. Jeśli w kraju film ma 150 tys. widzów, to zwraca koszta. Polsko-włoska produkcja z Adamczykiem przyciągnęła do kin 1,3 mln osób, w telewizji obejrzało ją 10 mln. Są więc hity robione przez Polaków czy z ich udziałem, które przynoszą konkretne pieniądze. Często karierę robią obrazy ludzi o nieznanych nazwiskach. Problemem jest więc brak umiejętności przebicia, agresywności w promowaniu, zdobywaniu krytyków.
Ma więc szansę polski film podbić Europę?
F.F.: W kinach nie zobaczymy zbyt wielu produkcji holenderskich czy duńskich. Częściej francuskie, które z jakiegoś powodu stały się głośne. Podobnie jest z polskimi filmami. Unia nie ma polityki kulturalnej. Ale są sygnały, że opracowywana jest strategia dystrybucji filmów. Potrzebne przecież będą dotacje, bo kiniarze nie dopłacą do takich produkcji.