Oszczędności pomogą, czy zaszkodzą gospodarce?

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2010-07-16 09:47

Na rynkach finansowych znowu pojawiły się dobre nastroje. To dziwić nie powinno. Mnie nie dziwi, bo od dawna uważałem, że po fatalnym drugim kwartale i przed rozpoczęciem sezonu publikacji raportów kwartalnych (z obniżonym w wielu przypadkach prognozami) indeksy muszą rosnąć. Nie wiemy tylko tego, czy ten wzrost załamie się w trakcie sezonu raportów, czy zostanie przedłużony na sierpień, a spadki przyjdą dopiero we wrześniu. Wynik końcowy będzie jednak taki sam. Trzeci kwartał rozpoczął okres, w którym rynki finansowe będą doświadczać olbrzymiej zmienności nastrojów. Normalna walka między obozem niedźwiedzi i byków jest też walką między tymi, którzy obawiają się drugiego uderzenia recesji i tymi, którzy w to nie wierzą. Jest jeszcze walka „inflacjonistów" z „deflacjonistami". Pierwsi wieszczą pojawienie się dużej inflacji, a drudzy wręcz przeciwnie - obawiają się deflacji.

Przedstawicielem „deflacjonistów" jest Paul Krugman, ekonomista i noblista (2008 rok). Twierdzi on, że rządy nie tylko powinny wycofywać bodźców dostarczonych gospodarkom w 2008/09 roku, ale nawet znacznie ich skalę zwiększyć. Krugman nie obawia się o wzrost inflacji, ale przecież przed jej dużym wzrostem zawsze jest niewielka i wygląda niegroźnie. W Indiach już przekracza 10 procent. Niall Ferguson, wybitny znawca historii politycznej i gospodarczej czasów nowożytnych, ostrzega jednak, że droga zalecana przez Krugmana doprowadzić może do ataku spekulantów na Stany Zjednoczone. Lepiej nawet nie zastanawiać się, czym byłby taki atak i jak by się to skończyło.

Problemem bodźców zajął się ostatni szczyt liderów państw G-20. Ustalenia były jednak niezwykle mikre. Ogłoszono sukces, czyli osiągniecie kompromisu miedzy drogą amerykańską (pobudzajcie gospodarki) i europejską (tnijcie deficyty). Kompromis między tak skrajnymi postawami jest głoszony tylko na potrzeby rynków i mediów. Rozwinięte państwa mają do roku 2013 zmniejszyć swe deficyty budżetowe o połowę, do 2016 roku rozpoczną zmniejszanie zadłużenia. Jednocześnie, zgodnie z zasadą „wilk syty i owca cała" państwa będą mogły zgodnie z własnymi potrzebami, elastycznie stosować środki pobudzające gospodarki. Poza tym G-20 zobowiązało się do przedsięwzięcia „skoordynowanych akcji" mających na celu podtrzymanie ożywienia gospodarczego.

Słowa, słowa, słowa... W tak długim czasie (lata 2013 - 2016) wszystko się może jeszcze zdarzyć, a lata 2011 i 2012 będą bardzo dla gospodarki światowej trudne. Tym bardziej trudne, że na razie zdecydowanie przeważają „nie-deflacjoniści". Europejczycy tną deficyty twierdząc, że to do recesji i deflacji nie doprowadzi. Europejski Bank Centralny zgarnął z systemu bankowego 442 miliardy euro, które pożyczył europejskim bankom na jeden rok w ostrej fazie kryzysu. Chiny próbują ograniczyć apetyty spekulantów na rynku nieruchomości, co może zaszkodzić ich bankom. Uelastyczniają też juana (renminbi), co ograniczy inflację, ale zaszkodzi ich eksportowi. W USA w przyszłym roku zakończy się program, którym rząd pomagał gospodarce (787 miliardów dolarów). W tym roku Kongres nie przedłużył programu zasiłków dla bezrobotnych, przez co 1,3 miliona Amerykanów straciło 30 czerwca możliwość wspomagania gospodarki.

To tylko kilka przykładów, ale to wystarczy, żeby zacząć się jednak obawiać o drugie uderzenie recesji. Widać już zresztą, że na przykład rynek pracy w USA wygląda na niezwykle słaby, a rynek nieruchomości praktycznie się zwinął (w niektórych kategoriach spadek aktywności o 1/3). Słaba też jest sprzedaż detaliczna. To wszystko w sytuacji, kiedy środki pobudzające gospodarkę były wręcz bezprecedensowe. Co stanie się, kiedy zostaną wycofane? Między innymi z powodu pojawienia się takich pytań tak słabo zachowywały się w maju i czerwcu rynki akcji. W niczym sytuacji nie zmieniają ostatnie zwyżki. Wyceny poszczególnych spółek wyglądają w miarę atrakcyjnie, ale tylko wtedy, jeśli nie pojawi się znowu recesja.

Wspomniany wyżej Paul Krugman twierdzi, że świat wszedł w trzecią depresję (pierwsza rozpoczęła się w 1873 roku, druga trwała w latach 20. tych XX wieku), która nas będzie jeszcze wiele lat męczyła, ale nie będzie tak niszcząca jak wielki kryzys lat trzydziestych zeszłego wieku. Profesor Nouriel Roubini, ekonomista, który z duża dokładnością przewidział obecnie trapiący nas kryzys, twierdzi, że Wielkiej Depresji nie będzie, ale nie wyklucza drugiego uderzenia recesji. Generalnie znani ekonomiści podzielili się mniej więcej po połowie. Część mówi o recesji, a część twierdzi, że wycofywanie bodźców i cięcia wydatków nie zaszkodzą gospodarce światowej.

Kto chce niech wierzy. Ja zakładam, że jeśli recesji nie będzie to gospodarka światowa w 2011 roku znacznie zwolni. Jeśli mam rację to zapowiadany na przyszły rok 3,5 procentowy wzrost polskiego PKB jest mirażem. A jeśli tak rzeczywiście będzie to również inflacja będzie niższa od zakładanych 2,3 proc. Z tego zaś wynikać będzie, że przychody państwa będą mniejsze od zakładanych, a to zwiększy deficyt finansów publicznych. Nic dziwnego, że rząd przymierza się do decyzji zmniejszającej deficyt. Jednak (można powiedzieć, że oczywiście) nie idzie drogą wskazaną w poprzednim wpisie (czasowe przywrócenie poprzedniej składki rentowej i progów PIT). Rząd chce (między innymi) zamrożenia podwyżek dla urzędników służby cywilnej, policjantów oraz żołnierzy. Tylko nauczyciela mają dostać podwyżki. Chce też ograniczyć wysokość rent. Zamiast nadal wyłapywać oszustów chce uderzyć w całą grupę chorych ludzi.

W Europie Zachodniej poparcie dla tego typu posunięć jest bardzo duże, ale tam urzędnik zarabia naprawdę sporo, więc oszczędności tak bardzo nie bolą. U nas zarabia grosze, a jeśli chodzi o policję to gorzej niż grosze. Nie tędy droga. Po części przekonuje mnie jednak twierdzenie, że gdyby wrócono do starej składki rentowej to strata w wynagrodzeniu netto byłaby nieco większa. Ból byłby jednak mniejszy. Jeśli płace w gospodarce będą rosły a w budżetówce będą stały w miejscu to mniej zamożni jeszcze bardziej oddalą się od tych zamożniejszych. Znowu za wszystko zapłacą właśnie ci mniej zarabiający. To w sposób oczywisty będzie ich zniechęcało do pracy, za co zapłacimy wszyscy. Inna jest sytuacja, jeśli za kryzys płacą wszyscy, a co innego, jeśli tylko wybrani.  

Wielu z nas narzeka na urzędników. Mówi się o ich niekompetencji, korupcji, ale część z nas z dużą ochotą zgadza się na ograniczenie płac tej grupie zawodowej. Być może trzeba zredukować ilość urzędników, ale trzeba pozostałym zapewnić konkurencyjne płace. Oczywiście trzeba też zreformować sposób naboru i metody kontroli ich pracy. Należy też znacznie zwiększyć odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Chodzi o to, żeby zatrudniani byli ludzie dobrze wykształceni i chętni do pracy. Tacy, dzięki którym my, klienci, nie będziemy tracili mnóstwa czasu i nerwów. Poza tym, jeśli nie zakładamy, że to fotoradary, a jedynie duża ilość patroli i kompetentna, sprawna policja zapewni nam bezpieczeństwo, to nie możemy na niej oszczędzać. Takie oszczędności tylko pogorszą jakość życia w Polsce. Czyżby rządzący tego nie widzieli? 

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/