Ostatnie dramatyczne wydarzenia w szkołach sprowokowały dyskusję o przemocy wśród dzieci. Wiele się mówi. Nie tylko mądrze.
Słychać, że zacierają się granice moralne, że młodzież ma zbyt wiele swobody i nieograniczony niemal dostęp do negatywnych wzorców. I że zbyt wiele przemocy w mediach, że szkoły niewydolnie pracują, że potrzebna reformy, że tak być nie powinno i nie może... Rozpoczęły się poszukiwania szybkich i skutecznych rozwiązań. Pierwsze dni upływały na wskazywaniu palcem potencjalnie najbardziej odpowiedzialnego: rodzice obciążają szkoły, szkoły — rodziców, szkoły i rodzice — media, minister edukacji — Jurka Owsiaka za hasło „Róbta co chceta”. W kręgu podejrzeń znalazły się także telefony komórkowe!
Każdy chciał być pierwszy, szybszy, głośniejszy, mądrzejszy. A rezultat? Przypomina to gonitwę za własnym ogonem. Widać, jak w owej pogoni zaczynamy tracić z oczu to, co najważniejsze, ale też jak bardzo my, dorośli czujemy się w tym wszystkim zagubieni... Nie przyznamy się do swego zagubienia za nic w świecie; twardo gramy rolę mądrych, znakomicie wiedzących, co dalej.
Tymczasem wciąż pojawiają się nowe informacje o koszmarach w świecie niedorosłych. To wskazuje, że nie mamy żadnej łączności z rzeczywistością młodych ludzi. Jak zatem chcemy działać? I czy chcemy pomóc, czy chodzi nam tylko o „zagadanie” problemu? I kto, tak naprawdę, buduje tę coraz solidniejszą ścianę działową między „nami” a „nimi”?
Najbardziej oczywiste prawdy są często najmniej widoczne. A to my tworzymy świat dla naszych dzieci. One i ich zachowania są wiernym odbiciem nas samych. Jeżeli czujemy się zagubieni, to one — tym bardziej. Wielu z nas coraz gorzej sobie radzi, uciekając od piętrzących się problemów — w depresje, uzależnienia, zamknięcie w sobie. Zbyt wielu wciąż odreagowuje przemocą, przede wszystkim wobec najbliższych: partnera i dzieci. Chcielibyśmy za to mieć odpowiedzialne, grzeczne dzieci, niesprawiające poważnych kłopotów, bo to dla nas zbyt wiele do udźwignięcia. Ślepniemy i głuchniemy, nie mamy czasu i siły, by zyskać zaproszenie do ich świata. Później natomiast jesteśmy zdumieni, zdruzgotani, „nie rozumiemy”...
Myślę, że dzieci są coraz bardziej samotne, opuszczone przez nas, zdane na siebie. Widząc, jak dorośli unikają odpowiedzialności, podążają tą samą drogą. Takie im dajemy drogowskazy, takimi drogowskazami jesteśmy. Wskazujemy drogi na skróty i dziwimy się, że one z nich korzystają.
Często mam wrażenie, że najlepiej by było, gdyby jakoś tak się stało, jakby one w cudowny sposób same poodnajdywały właściwe wartości. Tyle że to właściwie niemożliwe. Zdejmując z siebie odpowiedzialność, pośrednio wyrażamy zgodę na to, co się stanie.
Jeżeli nie szanujemy ludzi, to wyrażamy zgodę, by nasze dzieci też ich nie szanowały. Jeżeli z braku szacunku pozwalamy sobie na używanie przemocy, to i naszym dzieciom dajemy na to przyzwolenie. I nawet jeśli one chciałyby inaczej — nie będą wiedziały, jak to zrobić: nie mają punktu odniesienia.
Rozpętaliśmy wrzawę, przypominamy mrówki, którym wsadzono kij w mrowisko. A może w tej sytuacji potrzeba odrobiny ciszy, w której będzie można się zastanowić. Skuteczne rozwiązania poważnych problemów wymagają czasu, a tego przyspieszyć się nie da. Tymczasem najbardziej widoczne są nieskoordynowane ruchy i działania pod wyborczą publiczkę. Liga Polskich Rodzin wyprodukowała spot, w którym przed częścią młodzieży zamyka się szkolna brama, a minister edukacji przekonuje, byśmy uwierzyli w uzdrowienie polskiej szkoły. Sugerowany sposób nieco mnie wystraszył.
Gdyby każdy z nas popatrzył na siebie jako rodzica, nauczyciela, pedagoga, psychologa i zastanowił się, co w każdej z tych ról ma dzieciom do powiedzenia, gdzie popełnia błędy, jaki jest w tej relacji, może wtedy coś by się zaczęło zmieniać. Zacznijmy od siebie... Zacznijmy dawać, a nie wyłącznie egzekwować, spróbujmy nawiązać niepowierzchowny kontakt, nauczmy się słuchać, ale też rozmawiać, zamiast wyłącznie mówić. I oczekiwać.
Wielu wie, że co damy dziecku — tysiąckrotnie się zwróci. I to, co dobre i to, co złe.
