Joanna Sędzikowska, z wykształcenia informatyk, przez lata dla współpracowników pani prezes, dziś ugania się po polach z dwoma ogromnymi psami, które mogą siać postrach… i jest szczęśliwa. Zainwestowała czas i pieniądze, by stworzyć tymczasowy dom dla swoich yeti, jak mówi o ukochanych malamutach. Została również pisarką. Jej „Psy z piekła rodem”, które niedawno się ukazały, są przezabawną, czasem wzruszającą opowieścią o spustoszeniach, jakie mogą siać nieokiełznane zwierzęta o pierwotnych instynktach.

Po drugiej stronie smyczy
Pani prezes, informatyk, bankowiec, pisarka o lekkim piórze i niezwykłym poczuciu humoru, zaskakuje nie od dziś. Miała 7 lat, kiedy oświadczyła, że zostanie informatykiem, choć taki zawód jeszcze w Polsce nie istniał.
— Tata zabrał mnie na politechnikę, gdzie był wykładowcą. To był koniec lat 70. Wszystko szumiało, stały jakieś maszyny, które wyglądały jak lodówki, a pośrodku pokoju mały stolik z klawiaturą. Myślałam, że to komputer, ale ten zajmował pokój obok — wspomina ze śmiechem.
Mała dziewczynka z warkoczykami oświadczyła, że będzie na takim pracowała, a na pytanie, gdzie go postawi, odpowiedziała, że na biurku, co wszystkich rozbawiło. Jak postanowiła, tak zrobiła — 15 lat później. Ułatwiła jej to technika, dzięki której powstały pierwsze komputery osobiste. Jest to też wyjaśnienie, dlaczego właśnie malamut tak zafascynował Joannę Sędzikowską. On też jak coś postanowi, to zrobi. Nie powstrzyma go żadne kilkadziesiąt kilogramów uczepione po drugiej stronie smyczy. Zwłaszcza że może uciągnąć na sankach nawet dwie tony, co odnotowano w Księdze Guinnessa.
Z banku do banku
Zanim Joanna Sędzikowska przekonała się, że malamut jest jej przeznaczeniem, rozpoczęła karierę zawodową. Pracę zaczęła w firmie Lukas jako programistka. Dużo się nauczyła, ale i zaliczyła wpadkę. Liczyła coś, na czym opierały się banki. Wszystko pasowało, więc wysłała swoją wersję do sześciu z nich. Nikt tego nie testował, bo uchodziła za nieomylną. Po kilku dniach okazało się, że banki nie naliczyły odsetek. Myślała wtedy, że do końca życia będzie pracowała za darmo, bo będzie spłacać długi. Zadzwoniła nawet do męża, żeby kupił bilety do Brazylii. Nie zapytał, o co chodzi, tylko — na kiedy?
Zawsze był oparciem, bo ponoć jest mężem na trudne chwile. Przyznała się do błędu. Nie podlegała jeszcze bezpośrednio Mariuszowi Łukasiewiczowi, więc jej szef poszedł wyjaśnić sprawę i zaproponować zwolnienie jej z pracy. Prezes nie pozwolił. Uznał, że jest bezcenna, bo nigdy sobie na kolejną pomyłkę nie pozwoli. Później współpracowała z Mariuszem Łukasiewiczem przy budowaniu Lukas Banku. Pełniła w nim funkcję dyrektora departamentu rozwoju produktów. Łukasiewicz często podkreślał, że to dzięki niej wyprzedzali konkurencję pod względem informatycznym o co najmniej dwa lata. Odeszła razem z nim. Przez dwa lata pracowała w Warszawie w grupie Elektrimu na stanowisku CIO i wiceprezesa jednej ze spółek córek.
— W 2002 r. Mariusz Łukasiewicz zapytał, czy nie zechciałabym pomóc mu budować kolejny bank. Zgodziłam się bez wahania — wspomina i śmieje się, że czasem podrzucał ją do pracy… samolotem, bo oboje mieszkali w Warszawie, a bank powstawał we Wrocławiu. W Eurobanku pracowała jako szef IT i pierwszy wiceprezes. Odeszła po śmierci jego twórcy. Wysoka pensja i samochód służbowy były atutami, ale czuła się wypalona i uznała, że należy się jej odpoczynek. Wzięła plecak, męża i wyruszyła w świat na kilka miesięcy.
Szef od IT, ale matka
Okazało się, że człowieka da się zregenerować i wróciła do pracy. Została szefem IT na Europę Środkową we Fritolay, które jest częścią Pepsico. Musiała podpisać glejt, że będzie jeść i karmić rodzinę chipsami i Pepsi. Nie dała rady. Przyznaje jednak, że sporo się nauczyła. Przeszła do Luxmedu na stanowisko wiceprezesa i CIO, bo zdrowiej, ale coraz ciężej znosiła rozłąkę z córką i rodziną. Pracowała w Warszawie, dom miała we Wrocławiu. Wpadała więc tylko na niektóre weekendy. Wiedziała, że musi coś zmienić w życiu, że chce być z rodziną. Szalę przeważyły problemy ze zdrowiem mamy i córki, potem jej samej. Wróciła do Wrocławia, zaczęła wspierać męża w jego biznesie i stworzyła dom tymczasowy dla psów.
Pomagał jej Raptor, pierwszy malamut. Joanna Sędzikowska go wychodziła. Gdy zobaczyła malamuciego szczeniaka, który wył, dopóki mu nie ustąpiono, wiedziała, że musi być jej. Właścicielka nie chciała go jednak sprzedać. Znała rasę i wiedziała, że kobieta w garsonce i w szpilkach absolutnie się do tego nie nadaje. A Joanna Sędzikowska była w prezesowskim uniformie. Udało się dopiero po kilku dniach negocjacji. Posiadanie Raptora zawdzięcza właściwie jemu samemu — właścicielka szczeniaka, który polował na wszystko, co miała w domu, i „zabijał na miejscu”, miała go dość.
Huragan w domu
Dzisiaj Raptor po wielu wyczynach, które Joanna Sędzikowska ledwo przeżyła, tworzy ze swoją panią znakomity tandem, a jeżeli weźmie się pod uwagę uczestniczącego w zmaganiach z nim jej męża, to trójkąt. Oboje z błyskiem w oku opowiadają o przeżyciach, które fundował im pies — przeżyciach, na które nie każdy miałby siłę. Przez trzy lata przewijały się przez ich dom kolejne nieposkromione czworonogi, które trzeba było leczyć, odkarmiać, cywilizować, na ile się da, i znajdować im domy.
— To Raptor pokazywał naszym kolejnym psom, jak należy się zachowywać. Pokazywał, kto jest najważniejszy, ale i uczył. Zganiał z kanap i foteli, zaganiał z ogrodu i do ogrodu. Czasem pokazywał też, jak zrobić dziurę w ogrodzeniu, żeby wykąpać się w basenie sąsiadów po wytarzaniu się w niezidentyfikowanych odchodach i wytrzeć się w ich biały dywan. Nie pozwalał też kraść ani skakać na ludzi. Czasem były jednak i nieoczekiwane bitwy, np. o kostki lodu — śmieje się Joanna Sędzikowska.
Wtedy jednak nie było im do śmiechu. Oboje z mężem przyznają, że ich życie zmieniło się bardziej, niż zamierzali. Nie sądzili, że przez ich dom będzie się przewijał huragan za huraganem, a każdy będzie pochłaniał wszystko, co się pojawi w zasięgu psiej mordy: książki, buty, a nawet meble. Czasu by jednak nie cofnęli, chociaż nie nadążali naprawiać zniszczeń.
Dom tymczasowy dla malamutów dobrze pełnił swoją rolę. Joanna Sędzikowska pochłonęła całą literaturę na temat rasy i radzenia sobie z nią. Przy okazji szlifowała język, bo pozycji polskich brak. Zaczęła też pisać zabawny blog o swoich przygodach z psami. To dzięki niemu powstała książka, choć było też sporo przypadku. Chciała, żeby coś po niej zostało, bo po mylnie zdiagnozowanym u niej terminalnym stanie raka, postanowiła pożegnać się ze światem. Doświadczenie było trudne, choć choroba jej ostatecznie nie dotknęła. Dzisiaj cieszy się każdym dniem, rodziną, psami, ogrodem. Powstały też „Psy z piekła rodem”, dzięki którym poznała dziesiątki fajnych ludzi.
— I mam klomb, który sama wtedy zrobiłam. No i nie umarłam — z dumą zaznacza Joanna Sędzikowska. Bo wciąż jest w niej pani prezes, która nie odpuszcza.
Tęsknota za tworzeniem
Państwo Sędzikowscy z miłości do malamutów stworzyli dom tymczasowy dla psów. Z tej miłości muszą też go zamknąć. Przygarnęli na stałe drugiego psa — suczkę Boni, a Raptor ma swoje lata i trzeba się na nim skupić. Zwłaszcza że ostatni wychowanek pogryzł wszystkich w rodzinie, ucierpiał też malamuci przywódca. Poza tym Joanna Sędzikowska tęskni już za pracą.
— Nie chcę być prezesem. Ale tworzyć kolejny projekt? Dlaczego nie? — mówi i oczy jej się śmieją. Nie wyklucza też napisania kolejnej książki, choć obecny wydawca jeszcze jej nie zapłacił i jakoś przestał reagować na maile. — Coś tam sobie skrobię — mówi skromnie.
