Pomińmy już mrzonki o dostępie do atomu, władcy co jakiś czas zgłaszają inny postulat — uzyskania przez Polskę… samodzielnego członkostwa w G20. Ostatnio idea trochę przygasła, ale właśnie odkurzył ją prezydent Andrzej Duda przy okazji spotkania z Polską Agencją Inwestycji i Handlu. Podobno w galerii międzynarodowych triumfów tzw. dobrej zmiany tylko „jednego nie udało się nam osiągnąć, ale jesteśmy już prawie — jeszcze nie weszliśmy do G20”. Prezydent trzyma się cichej nadziei, że spełni się to jeszcze za jego kadencji, czyli do 2025 r.

Politycy tworzą najróżniejsze miraże, ale ten jest abstrakcją wyjątkową. Lista udziałowców obecnej G20 jest zamknięta, jakakolwiek zmiana może być następstwem… skreślenia któregoś z państw. Kilka lat temu najsłabszym ogniwem stała się Argentyna, ogarnięta głębokim kryzysem i realnie bankrutująca. Trzeba jednak pamiętać, że G20 to klub państw najbardziej znaczących na poszczególnych kontynentach. Grupa utworzyła się samozwańczo w 1999 r. jako rozszerzenie skupiającej elitę również samozwańczej G7, która w latach 1998-2013 funkcjonowała jako G8 z udziałem Rosji. G20 dosłownie obejmuje format G19+1, tym plusem jest Unia Europejska. Z G7 członkostwo samodzielne przeniosły do G20 cztery największe kraje unijne: Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Włochy. Brexit nic tu nie zmienił, obecnie 24 pozostałe państwa UE, w tym Polska, są oczywiście reprezentowane w G20, ale pośrednio — ustami szefów Komisji i Rady Europejskiej. I tak pozostanie, szans na samodzielność Polska ma „mniej niż zero”. Opoką idei G20 jest przecież jej reprezentatywność kontynentalna, a nie czyste przeliczenie PKB na mieszkańca.
Jakościowo najwyższą półką natomiast jest Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Do niej Polska należy samodzielnie, i to już od 1996 r. Różnicę najlepiej widać na przykładzie Ameryki Południowej — do G20 przyjęto z tego kontynentu gospodarki najpotężniejsze w masie, czyli Brazylię i Argentynę, ale do OECD oba te państwa wstępu absolutnie nie mają, ostre kryteria spełniły natomiast Chile i Kolumbia.
Teoretycznie okazją do korekty składu G20 mogłoby być wyrzucenie Rosji za napaść na Ukrainę. Ścieżka została przetarta — po zagarnięciu Krymu w 2014 r. agresor wyleciał z G8, ale to jednak inna grupa. W składzie G20 przeciwwagą dla G7 i zarazem wsparciem dla Władimira Putina jest piątka BRICS — Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA. Zbliża się szczyt G20, organizowany 15-16 listopada przez Indonezję na wyspie Bali. Uczestnictwo Rosji jest niepodważalne, i to z możliwą obecnością Władimira Putina. Pierwszy raz od rozpętania wojny car wybrał się 15-16 września do Samarkandy na szczyt Szanghajskiej Organizacji Współpracy, ale nie odniósł tam sukcesu. Prawdopodobnie zatem na G20 się nie stawi, wysyłając na Bali ministra Siergieja Ławrowa, ale z ekranu oczywiście zamierza wystąpić. Indonezja mu sprzyja, natomiast trudno sobie wyobrazić słuchających agresora przywódców Zachodu. Notabene, gdyby — czysto teoretycznie — członkostwo Rosji w G20 zostało kiedyś zakwestionowane, to chętni na jej miejsce już dawno się zarejestrowali. Status stałego gościa G20 mają unijne, ale traktowane jako podmioty wyodrębnione, Hiszpania i Holandia, a także azjatycki tygrys gospodarczy Singapur. W hipotetycznej kolejce akcesyjnej Polska stoi za tymi kandydatami bardzo daleko.
