Pośrednia układanka kadrowa w Brukseli/Strasburgu potrwa cały kwartał. Punktem przesilenia niewątpliwie będzie we wtorek 16 lipca w południe głosowanie PE nad kandydaturą Ursuli von der Leyen, zaproponowanej przez prezydentów/premierów na szczycie Rady Europejskiej na przewodniczącą Komisji Europejskiej (KE). Chadecka kandydatka z Niemiec w środę pertraktowała z grupami politycznymi PE. Potwierdziła, że jeżeli zostanie zatwierdzona, to pierwszym wiceprzewodniczącym KE pozostanie Frans Timmermans, który był kandydatem socjalistów na szefa. Również wiceprzewodniczącą zostałaby Margrethe Vestager, faworytka liberałów. Oboje zajęliby miejsca komisarzy z — odpowiednio — Holandii i Danii, mając poparcie premierów tych państw, chociaż reprezentujących inne opcje polityczne.

Jedna deklaracja Ursuli von der Leyen zabrzmiała sensacyjnie.
Otóż jeśli zostanie przewodniczącą KE, to poprosi prezydentów/premierów o zgłoszenie z każdego państwa nie jednego, lecz po dwoje kandydatów na komisarzy — kobiety i mężczyzny (nie dotyczy to tylko foteli obsadzanych z klucza funkcyjnego). Jej ambicją jest osiągnięcie w nowej KE parytetu płci nie 19:9, jak w ekipie Jean-Claude’a Junckera, lecz 14:14, a po brexicie 14:13. Taka koncepcja zwiększa możliwość manewru, ale i trudność ułożenia puzzli — unijne resorty będą obsadzane merytorycznie, regionalnie i płciowo. Zdecydowanie natomiast zmniejszy się decyzyjność rządów. Na przykład u nas najwyższy władca Jarosław Kaczyński oraz premier Mateusz Morawiecki będą musieli przyjąć do wiadomości, że zgłoszą parę kandydatów na polskiego komisarza, ale decyzyjną kropkę nad „i” postawi kto inny…