Pierwsza oficjalna wizyta zagraniczna prezydenta RP podtrzymała nową świecką tradycję, bynajmniej nie polską, lecz ogólnoeuropejską. Bronisław Komorowski najpierwsze kroki skierował do Brukseli, a dokładniej do instytucji Unii Europejskiej oraz sojuszu północnoatlantyckiego. Spotkał się również z królem Belgów, ale w drugiej kolejności i niejako przy okazji. Tego typu wizyta służy głównie fizycznemu poznaniu się, wręcz politycznemu "obwąchaniu się" nowego podmiotu na unijnym rynku z zasiedziałymi decydentami.
Centrale UE i NATO bezpośrednio uzyskały potwierdzenie, że najwyżsi przedstawiciele Polski ponownie mówią jednym głosem i praktycznie jest wszystko jedno, czy reprezentuje nas głowa państwa czy szef rządu. Taka sytuacja ostatnio istniała w latach 2006-07, gdy rządzili bracia Kaczyńscy. Spory polsko-polskie odżyły natomiast w gmachu Parlamentu Europejskiego, gdy europosłowie Prawa i Sprawiedliwości w większości zbojkotowali kurtuazyjne spotkanie z prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej. Tych, którzy się przełamali i jednak stawili, z kolei oburzyło… sprawdzanie listy obecności. A zatem — wszystko pozostało w krajowej normie.
Z rozkładu brukselskich akcentów wynika, że po wypaczeniach obyczajów z epoki żenujących wojen o samolot i krzesła na politycznych szczytach podział kompetencji wraca do ładu ukształtowanego podczas prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. NATO i wszystkie jego sprawy będą domeną prezydenta Bronisława Komorowskiego, w końcu zwierzchnika sił zbrojnych, natomiast unijna Rada Europejska pozostanie w rękach premiera Donalda Tuska.