Zwykle szefowie państw i rządów podczas 28 konferencji prasowych kończących obrady w gmachu Justus Lipsius (na jednej z nich występują szefowie unijnych instytucji wspólnie z aktualną prezydencją) pysznią się do kamer narodowych telewizji triumfami, jako że te szczyty nie są grą o sumie zerowej, z założenia na plus muszą wyjść wszyscy. Media polskie spijają owe subiektywne i wybiórcze prawdy z ust aktualnego przywódcy w stałej od lat sali nr 35.6 — tam, gdzie „yesyesyesował” Kazimierz Marcinkiewicz, epizodycznie pojawiał się prezydent Lech Kaczyński, a od słynnej kłótni o samolot (to było pół roku przed Smoleńskiem) występuje już wyłącznie kaznodzieja Donald Tusk. Od czasu do czasu trafiają się jednak szczyty, po których większość władców podwija polityczne ogony i ucieka do samochodów, co najwyżej rzucając w biegu kilka słów mediom przy VIP-owskim wyjściu. I właśnie tak było w miniony piątek.

Powodem wstydliwego uciekania z oczami była okoliczność, że pierwszy raz w dziejach UE jej główny organ decyzyjny musiał głośno obwieścić niezgodę.
Desygnowanie kandydata chadecji Jeana-Claude'a Junckera (patrz wektor na str. 3) na nowego szefa Komisji Europejskiej nie przeszło jednogłośnie, lecz kwalifikowaną większością 26:2. Sprzeciw zgłosili premierzy: brytyjski David Cameron i węgierski Viktor Orbán. To żadna niespodzianka, jeszcze kilka dni przed szczytem głosów przeciwnych spodziewano się więcej, ale sceptycy wymiękli i pozostał tylko duet, ostro stawiający interesy narodowe ponad integracją unijną. Notabene konserwatysta Cameron ideowo jest sam sobie sterem i okrętem, ale Orbán i jego Fidesz należą przecież do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej. Gdyby zastosować rozliczeniowe standardy z naszego Sejmu po wotum zaufania — za brak lojalności w tak sztandarowym głosowaniu premier Węgier powinien z międzynarodówki chadeckiej wylecieć…
Dla przyszłości Unii Europejskiej kluczowe znaczenie ma oczywiście wolta Camerona. Bezlitosne brytyjskie media uznały, że była to klęska premiera rządu Jej Królewskiej Mości — czyli zupełnie inaczej, niż oceniały np. jego ubiegłoroczną walkę o przycięcie unijnej perspektywy finansowej 2014–20. Brytyjczykom generalnie nie podoba się popieranie przez Junckera ewolucji wspólnoty w kierunku Stanów Zjednoczonych Europy. Dlatego naprawdę nie jest abstrakcją ewentualne wystąpienie Zjednoczonego Królestwa z UE, co prawnie stało się możliwe po wejściu w życie traktatu z Lizbony. Czynniki dodatkowo sprzyjające to zachowywanie narodowej waluty — zastąpienie funta przez euro zostało wykluczone traktatowo — a także nienależenie do strefy Schengen.
Cóż, najwyżej po referendum w 2017 r. Wielka Brytania zrówna się statusem z Norwegią czy Szwajcarią. Rzecz jasna pozostanie w szeroko rozumianym Europejskim Obszarze Gospodarczym, ale skończą się wieczne kłótnie budżetowe. Z jednej strony automatycznie zniknie np. problem archaicznego rabatu brytyjskiego, z drugiej — niestety, ubędzie ważny płatnik netto…