Niedawno premier Donald Tusk obiecał pozostawienie w 2010 roku podatków na dotychczasowym poziomie. Prawdę mówiąc najcelniej i lakonicznie tę zapowiedź zrecenzował profesor Stanisław Gomułka mówiąc, że ta obietnica nic nie kosztuje, bo przecież prezydent Lech Kaczyński już zapowiedział wetowanie wszelkich podnoszących podatki ustaw. Trzeba też pamiętać o tym, że w roku wyborczym (w 2010 roku mamy wybory samorządowe i prezydenckie) bardzo ciężko podnosi się podatki. Można więc spokojnie założyć, że rzeczywiście nie wzrosną. Będę jednak stale powtarzał, że niepotrzebnie obniżano składkę rentową i zmieniano progi PIT.
Olbrzymia większość Polaków tego nie poczuła w kieszeni, a jeśli poczuła to jako brak pieniędzy na przykład na ochronę zdrowia. Widać to coraz wyraźnie, a strajki pracowników ochrony zdrowia (nie lekarzy, bo im się całkiem dobrze już powodzi) będą się nasilały. Premier na początku swego urzędowania obiecał zwiększanie składki zdrowotnej, ale teraz twierdzi, że tego ruchu nie wykona. Od mieszania herbata nie robi się słodsza - potrzebny jest cukier. To przecież (chyba) rząd dobrze wie. Dlaczego więc nie zwiększa składki skoro jasne jest, że pieniędzy po prostu nie wystarczy (co wyraźnie niedawno powiedział szef NFZ)? Nie śmiem podejrzewać, że chodzi o to, żeby doprowadzić publiczną ochronę do bankructwa tak, żebyśmy sami prosili o jej sprywatyzowanie. Dlaczego nie śmiem podejrzewać? Dlatego, że przecież każdy chyba wie, że ochrona zdrowia obywateli będzie kosztowała budżet dużo więcej wtedy, kiedy system się sprywatyzuje. To nie jest temat tego wpisu - jedynie dygresja - więc nie będę tej tezy udowadniał, ale dla znawców tematu jest ona jasna jak słońce (to na równiku, a nie teraz w Polsce .
Mleko się jednak rozlało, podatki i składkę rentową obniżono, więc pozostaje postawić pytanie: jak wypełnione zostaną luki w budżecie? Co zrobić, żeby w 2010 roku nie przekroczyć poziomu 60 procent zadłużenia? Na pozór, w kryzysie (a spowolnienie gospodarki będzie nam przecież towarzyszyło w przyszłym roku) będzie bardzo trudno o decyzje zapewniające zmniejszenie deficytu i ograniczone powiększanie długu. Zakładam (być może niesłusznie), że rząd nie będzie dążył do celu metodą cięć wydatków (szczególnie inwestycyjnych), bo zaszkodzi zarówno budżetowi jak i całej gospodarce. Pojawiają się też podejrzenie, że podatki nie wzrosną, ale zniknie wiele ulg, a to zwiększy dochody państwa. W to nie bardzo wierzę. Czwarta władza patrzy rządowi na ręce - decyzje likwidujące ulgi natychmiast zostałyby okrzyknięte zakamuflowanym podniesieniem podatków i tak przyjęłoby je społeczeństwo.
Napisałem, czego według mnie nie będzie, więc teraz pora na to, co może być. Przede wszystkim rząd w założeniach do budżetu (w 2010 roku wzrost PKB o 0,5 proc., a inflacji o 1 procent) przyjął wariant pesymistyczny. Można powiedzieć, że zastosował (wreszcie) wariant szykowania się do najgorszego przypadku. Można z góry założyć, że PKB wzrośnie mocniej, a inflacja będzie wyższa. Z tego też powodu niejako automatycznie wyższe od założonych będę przychody budżetu. Nie ma sensu dywagować, jaka będzie różnica, ale z pewnością spora. Trzeba by było jednak mieć dużo szczęścia, żeby już to pozwoliło osiągnąć założone parametry budżetu i zadłużenia.
Na szczęście są też inne metody poprawienia stanu kasy państwa. Mówi się ostatnio na przykład dużo o prywatyzacji. Co prawda minister skarbu natychmiast został wyhamowany przez premiera, kiedy nieopatrznie powiedział o prywatyzacji KGHM, ale z pewnością można sprzedać wiele „resztówek" osiągając (nawet w czasach wychodzenia z kryzysu) ponad 10 miliardów złotych. Oczywiście robić to trzeba rozsądnie, bo prywatyzacja „ideologiczna" (po to tylko, żeby prywatyzować) nie ma najmniejszego sensu. Po pierwsze nie zawsze, mimo propagowania takiej tezy przez zwolenników ekonomii neoklasycznej, sprywatyzowane jest lepsze od państwowego (np. Medicaid i Medicare vs. system leczenie prywatnego w USA, czy u nas PKO BP). Po drugie zaś warto sobie czasem policzyć, ile pieniędzy przez te wszystkie lata mogło państwo wziąć z wielu (często bardzo tanio) sprzedanych kolosów. Pozbywanie się kury znoszącej złote jajka jest zwyczajnym brakiem rozsądku.
Prywatyzacja to jednak też nie wszystko. Ciągle gdzieś tam majaczy olbrzymia dywidenda z PZU SA. Mając dobrą wolę zakładam, że miał na to nadzieję minister finansów, kiedy jeszcze pod koniec maja twierdził, że nie trzeba będzie nowelizować budżetu. Warto ten cytat zapamiętać: „Oczekujemy także, że deficyt na poziomie ok. 16 mld zł utrzyma się jeszcze do lipca, by później obniżyć się nawet do 12 mld zł w sierpniu, a następnie znów wzrosnąć do poziomu 18,2 mld zł w grudniu". A miesiąc później była zapowiedź nowelizacji, która skończyła się podniesieniem planowanego deficytu do 27 mld zł... Nie ulega jednak wątpliwości, że zarówno rząd jak i Eureko bardzo potrzebują pieniędzy z PZU. W przyszłym roku może to już być około 10 mld złotych dla skarbu państwa. Wszystko sygnalizuje, ze niedługo jakieś porozumienie zostanie osiągnięte i budżetowi spadnie manna z nieba.
Jeszcze za mało? Jest w końcu przecież i zysk NBP. Pisałem o tym niedawno dosyć sceptycznie, ale w przyszłym roku sytuacja będzie nieco inna. Zmieni się przecież skład Rady Polityki Pieniężnej. Przypominam, że artykuł 65 Ustawy o NBP mówi, że bank „tworzy rezerwę na pokrycie ryzyka zmian kursu złotego do walut obcych", a „zasady tworzenia i rozwiązywania tej rezerwy określa Rada (Polityki Pieniężnej)". W grudniu 2006 r. Rada Polityki Pieniężnej podjęła odpowiednią uchwałę, ale przecież nowy skład może inaczej ustalić zasady tworzenia rezerwy. Mogą być takie, że NBP jednak zysk wykaże, a wtedy 95 procent będzie musiał przekazać do budżetu.
To też jednak nie wszystko. W sierpniu ukazać się ma kolejny rządowy scenariusz wejścia do ERM2 i przyjęcia euro. Miejmy nadzieję, że będzie on bardziej realny niż to, co nam dotychczas obiecywano. Przypominam: w Krynicy rok 2011, potem 2012. Od początku (i bez kryzysu) wiadomo było, że nic z tego nie będzie. Zakładam, że scenariusz będzie bardzo ambitny - rząd założy przyjęcie euro w 2013 roku, a wejście do ERM2 w 2010 roku. To pierwsze jest bardzo ambitne, ale może się udać. To drugie uda się bez większego problemu (nie trzeba spełniać warunków z Maastricht, żeby wejść do ERM2). Wejście do ERM2 będzie umacniało złotego, a to będzie znacznie obniżało zadłużenie Polski.
Z całą pewnością nie wyczerpałem wszystkich możliwości pozyskania przez rząd pieniędzy, ale już to, co napisałem sygnalizuje, że zapowiedzi premiera będą zapewne wypełnione bez większych problemów. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie przypomniał, że oczekuję drugiego uderzenia kryzysu za około dwa lata (może być nieco krócej lub nieco dłużej), a wtedy będziemy w zupełnie innej sytuacji. Dlatego też konieczne jest pozbycie się gorsetu 80 procent sztywnych wydatków budżetu, a przede wszystkim konieczna jest reforma KRUS. O powrocie do starych progów podatku PIT i wzroście składki zdrowotnej już nawet nie mówię... Jeśli nic nie zrobimy to obudzimy się w kolejnym kryzysie z ręką w nocniku. Tyle tylko, że ja nie widzę żadnej szansy, żeby takie reformy zostały przeprowadzone.
Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/
