Premierostwo to ciężki kawałek chleba

Jacek Zalewski
opublikowano: 2005-09-29 00:00

Cysorz to ma klawe życie, prezydent też niczego sobie, ale premierowi chyba powinniśmy współczuć. Tak przynajmniej wynika z praktyki życia politycznego w Polsce. Właściwie od początku III RP występuje tzw. paradoks premiera — politycy zażarcie walczą w wyborach, a gdy już wygrają, to mają problem ze znalezieniem kandydata na to najbardziej odpowiedzialne stanowisko pracy. Notabene również u schyłku PRL zmęczony towarzysz Wojciech Jaruzelski wolał ujść na fotel przewodniczącego Rady Państwa, wpuszczając w trudne premierostwo Zbigniewa Messnera.

Najśmieszniejsze były podejmowane wielokrotnie przez prezydenta Lecha Wałęsę próby obciążenia premierowskim bagażem Aleksandra Kwaśniewskiego, który jednak sprytnie się wymigiwał i przystąpił w 1995 r. do rywalizacji z Wałęsą bez obciążenia. Tą samą drogą chciał pójść Marian Krzaklewski, który wzdragał się przed objęciem kierownictwa rządu i usadowił na mostku sterowalnego Jerzego Buzka.

Oczywiście czasem trafiają się politycy na premierostwo wręcz chorujący — na przykład swego czasu Waldemar Pawlak. A cztery lata temu Leszek Miller wprowadził nowy styl, zapowiadając na długo przed wyborami, że jako szef zwycięskiej partii premierem zostanie automatycznie. I dopiął swego, a jak porządził — to inna sprawa. W tym roku identycznie podszedł do tematu Jan Rokita, mianując sam siebie „premierem z Krakowa”.

Wszelkie podobieństwo powyższych refleksji do bieżącej patowej sytuacji w koalicji Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatelską jest całkowicie nieprzypadkowe.