Przypomnę kwartet instytucji UE według ich znaczenia decyzyjnego: Rada Europejska (RE) w składzie szefów państw i rządów – czyli kolegialna głowa; Komisja Europejska – rząd; Parlament Europejski – pierwsza izba legislacyjna; Rada UE – druga izba legislacyjna. Tę realną kolejność trzeba wciąż przypominać.
Wracająca do aktywności po noworocznej kanikule centrala UE trwa w zdumieniu po inauguracji prezydencji 3 stycznia w Warszawie. Nie chodzi o przebieg gali w Teatrze Wielkim, lecz o nieobecność Andrzeja Dudy. Takie demonstracyjne obrażenie się głowy państwa na wydarzenie trafiające się jego państwu zaledwie raz na 14 lat nie ma precedensu w dziejach UE. Przyczyna była oczywista – otóż Andrzej Duda oczekiwał, że to on jako pierwszy powitalnie przemówi przed Donaldem Tuskiem. Jedynie milczące kibicowanie w loży honorowej absolutnie wykluczył. Protokolarnie dotknięty odleciał więc do Krakowa i uroczystość oglądał w domu w telewizji.
Niestety dla prezydencji, ambicjonalna wpadka z 3 stycznia roznieca kolejną krajową wojnę na górze. To prognoza fatalna w zestawieniu z oczekiwaniami polskich przedsiębiorców na uruchomienie w Radzie UE korzystnych dla gospodarki procesów. Tuż przed utratą władzy przez PiS prezydent wraz ze swoją macierzystą partią przeforsowali w tzw. ustawie kompetencyjnej zmiany (podpisane 7 września 2023 r.) istotnie przesuwające niektóre uprawnienia z rządu do prezydenta. Najbardziej zapalny art. 20b brzmi tak: „W okresie sprawowania przez przedstawicieli Rady Ministrów prezydencji składów Rady UE, Prezydent RP bierze udział w posiedzeniach Rady Europejskiej oraz w posiedzeniach międzynarodowych z udziałem UE, na których przewidziana jest obecność szefów państw lub rządów państw członkowskich”. Jego niekonstytucyjność polega na tym, że w sprawach rozpatrywanych akurat przez RE prezydent nie ma kompetencji. Andrzej Duda jeździ na szczyty NATO, sesje ONZ, szczyty klimatyczne COP, zbiórki Rady Europy, forum w Davos i inne podobne igrzyska, natomiast UE to od zawsze wyłączność prezesa Rady Ministrów z oczywistych względów merytorycznych. Jedynym wyjątkiem od normy był okres rządów bliźniaków Kaczyńskich w latach 2006-07, gdy premier Jarosław nigdy nie wziął udziału w brukselskim posiedzeniu RE (był tylko raz w Helsinkach na szczycie UE z Azją) i bez żadnego trybu przekazał miejsce prezydentowi Lechowi. Potem sytuacja wróciła do normy, ale prywatne ustalenie braci odbiło się pamiętnym sporem o krzesło na szczycie RE 15-16 października 2008 r. między premierem Donaldem Tuskiem a prezydentem Lechem Kaczyńskim. Przy czym potoczna nazwa tamtego sporu jest błędna, albowiem każde państwo UE wtedy dysponowało… dwoma krzesłami i prezydentowi oddali swoje ministrowie.
Po wejściu w życie w 2009 r. traktatu lizbońskiego państwo członkowskie ma przy stole już tylko jedno krzesło, przez 15 lat nie zdarzył się żaden wyjątek. Polskim członkiem RE automatycznie jest premier, czyli obecnie Donald Tusk, zatem przeforsowany przez Andrzeja Dudę niemal prywatny zapis w ustawie, iż w półroczu prezydencji to akurat on zajmie nasze krzesło, nie będzie w Brukseli uznawany. Przewodniczący António Costa widzi na szczytach RE po swojej prawicy – taki jest przywilej reprezentanta państwa sprawującego rotacyjną prezydencję – oczywiście Donalda Tuska. Absolutnie wykluczone jest ekstraordynaryjne przyznanie Polsce dwóch miejsc. Teoretycznym wyjściem byłoby… podzielenie się przez premiera i prezydenta krzesłem, ale któryś musiałby wychodzić do kuluarów, co byłoby wizerunkowym absurdem, a poza tym ich relacje są zbyt wrogie. Pierwsze starcie na przytoczonym w tytule nowym froncie nastąpi przed 3 lutego, gdy w Brukseli odbędzie się dodatkowy ważny szczyt RE z udziałem gości z NATO.