Prezydencka debata ideowych pobratymców

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-09-03 20:00

Pierwsza prezydencka (już nie kampanijna) bytność Karola Nawrockiego u Donalda Trumpa była oczywiście znacząca, chociaż z punktu widzenia Białego Domu to jedynie event z politycznej taśmy.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

W Gabinecie Owalnym gościł już cały korowód polskich prezydentów i premierów, ba, przy takich okazjach dwukrotnie po kilkadziesiąt sekund udało się tam wstawić nos nawet… mnie. Podobnie całkowitym standardem było udostępnienie przez prezydencką administrację zagranicznemu gościowi na nocleg rezydencji Blair House. Naprawdę niecodziennym elementem powitania, chociaż też już powtarzalnym, był przelot nad południowym trawnikiem Białego Domu samolotów F-16 oraz F-35, tych drugich przygotowywanych dla Polski.

Donald Trump zapraszając Karola Nawrockiego roboczo na 3 września nie mógł przewidzieć, czym akurat tego dnia będzie zaprzątnięty. Oburzył się obaleniem przez dwie instancje sądowe nałożonych przez niego na cały świat karnych ceł, które są oczywiście konstytucyjnie nielegalne, ponieważ jako parapodatki zastrzeżone dla Kongresu USA. Żąda od Sądu Najwyższego natychmiastowego uchylenia wyroku w trybie kasacyjnym, spodziewając się właściwej postawy jego nominatów.

Z naszego punktu widzenia obiektywnie najważniejszym punktem wizyty była dalsza obecność w Polsce kontyngentu armii USA. Pozostańmy przy nadziei, że plany zredukowania obecności amerykańskiej w Europie nas ominą, zwłaszcza jeśli narcyzm prezydenta zostanie połechtany nazwaniem placówki Fort Trump. Najbardziej mgliste są oczywiście obietnice wpłynięcia Donalda Trumpa na zakończenie wojny napastniczej Rosji z Ukrainą czy też przynajmniej osiągnięcie rozejmu. W tej kwestii wszystkie karty nadal trzyma w ręku bezkarny Władimir Putin.

Zupełnie odrębnym wątkiem wizyty stała się wewnątrzpolska rozgrywka prezydencko-rządowa. Karol Nawrocki okazał się prekursorem i pierwszy raz w dziejach dyplomacji III Rzeczypospolitej całkowicie odstawił rząd, a konkretnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, od jakiegokolwiek wpływu na przebieg wizyty i tematykę rozmów w Białym Domu. Konstytucyjnym standardem była obecność podczas wszystkich wizyt zagranicznych prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej przynajmniej wiceszefa MSZ, a czasami – na przykład na szczytach Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego – ministra. Dla Andrzeja Dudy taka relacja była oczywistą oczywistością, przez dziesięć lat podwójnej kadencji nawet do głowy mu nie przyszło, aby bardzo logiczną i pożyteczną dla państwa równowagę polityczno-dyplomatyczną naruszyć. Jego następca postanowił jednak na wszelkich możliwych polach redukować wpływy rządu Donalda Tuska w polityce tak krajowej, jak międzynarodowej. 3 września w Waszyngtonie zrobił to całkiem skutecznie.