Zwykle odbywały się one osobno, ale sytuacja epidemiczna wymusiła skumulowanie dwóch formalnie odrębnych zbiórek. Zapoczątkowane w 2009 r. PW to pomysł rządu polskiego – konkretnie ministra Radosława Sikorskiego – do którego dołączył rząd szwedzki. Chodziło o to, by Unia Europejska (UE) nie odłożyła całkiem na przykurzoną półkę przyszłego rozszerzenia w kierunku wschodnim, koncentrując się jedynie na Bałkanach. PW objęło sześć państw z obszaru dawnego Związku Radzieckiego, zarówno czysto europejskich, jak też kaukaskich, które do naszego kontynentu zaliczane są raczej umownie.
Po ponad dekadzie ugruntował się podział udziałowców PW na dwie trójki. Notabene nie jest to proste przełożenie położenia geograficznego. Mimo wielu zawirowań wewnętrznych zdecydowany kurs proeuropejski przyjęło trio: Ukraina, Mołdawia i Gruzja. Z tymi państwami UE zawarła umowy stowarzyszeniowe oraz pogłębione umowy o wolnym handlu. Kaukaska para Azerbejdżan i Armenia wciąż toczą wojnę – po ostatnich starciach tylko przygaszoną – co wykorzystuje Rosja, przyjmując rolę mediatora i mentora. Armenia od rozpadu Związku Radzieckiego i tak pozostawała formalnie niepodległą kolonią Rosji, ostatnio specyficzną rolę Kremla uznał także Azerbejdżan. W tym naftowym kraju standardy sprawowania władzy są bardzo odległe od unijnych, raczej bliższe Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Analogicznie do dynastii Kimów, w Baku autorytarnie panują Alijewowie – kiedyś Hejdar, obecnie jego syn Ilham, zaś przygotowywany jest wnuk, po dziadku także Hejdar. Szóstym uczestnikiem programu PW była Białoruś. Czas przeszły jest w pełni zasadny, albowiem Aleksander Łukaszenko formalnie tylko zawiesił członkostwo, ale realnie do końca swoich rządów. Białorusi nie ma również w składzie Rady Europy, w Strasburgu stoją maszty flagowe państw całego kontynentu, ale białoruski nie.
Od samego początku obszar PW z definicji stał się polem konfrontacji unijno-rosyjskiej. Paradoksem jest okoliczność, że UE i Rosję łączy przecież… umowa o partnerstwie strategicznym. Takich abstrakcji w relacjach międzynarodowych oczywiście jest więcej, choćby formalne utrzymywanie przez Turcję statusu kandydata do UE. Władimir Putin realnie utracił ze swojego portfolio imperialnego władcy Ukrainę i Gruzję, ostatnio zaś także Mołdawię, ale podjął już ostre kroki gospodarcze, które to biedne państwo mają mu ponownie podporządkować. Natomiast wypuszczenie z rosyjskiej strefy wpływów Białorusi, Armenii i Azerbejdżanu jest dla cara niewyobrażalne.

Największą porażką programu PW jest niemożność postawienia przez UE zdecydowanego kroku naprzód. Trio państw objętych umowami stowarzyszeniowymi w najbliższych latach nie ma szans na choćby dojrzenie na horyzoncie perspektywy formalnego członkostwa w naszej wspólnocie. Nie mogą liczyć nawet na zarejestrowanie na liście kandydatów, tak jak udało się to Czarnogórze, Serbii, Albanii czy Macedonii Północnej. Zupełnie inną kwestią jest realność akcesji republik bałkańskich, czeka je raczej wieloletni pobyt w poczekalni razem z Turcją. Ale już sam tytuł kandydata brzmi dumnie i daje jakąś mglistą nadzieję. Państwa objęte programem PW otrzymały natomiast status zdefiniowany w tytule.