Przejęcie Enei, czyli kasa, misiu, kasa

Jacek Zalewski
opublikowano: 2010-09-24 00:00

Inicjatywa związku zawodowego Solidarność, który popiera firmę Kulczyk Investments w rozgrywce o prywatyzację Enei, jest zrozumiała. Niczym szlachta zniesmaczona cudzoziemskimi kandydatami na króla Polski, związkowcy krzyknęli: "chcemy Piasta". Ich kryteria są aż nadto czytelne — jak najdłuższe utrzymanie stanu zatrudnienia. Znają też jednak doświadczenia wcześniej prywatyzowanych spółek energetycznych i wiedzą, że zachodni państwowy kapitał kieruje się interesami swoich mocodawców, czyli zachodnich rządów, a te rzadko są zbieżne z ich interesami.

Nieco inaczej na wybór właściciela Enei patrzy decydent, czyli minister skarbu. Program prywatyzacji nakłada na niego obowiązek zasilenia trzech trudnych budżetów 2011-13 aż 30 mld zł. Nie kryje więc, że Eneę dostanie ten, kto położy na stole najwięcej pieniędzy. Jeśli mógłby jednak zastosować inne kryteria, z listy pięciu kandydatów skreśliłby zapewne trzech. Paradoksalnie — tych samych, których skreślili związkowcy.

Prywatyzowanie dokonywane przez firmy państwowe — w przypadku Enei na dodatek chodzi o podmioty państwa obcego — stanowi gospodarcze kuriozum. W tym kontekście warto odnotować wypowiedź Jana Krzysztofa Bieleckiego, przewodniczącego Rady Gospodarczej przy premierze. Otóż stwierdził on wprost — popierając łączenie Polskiej Grupy Energetycznej z Energą — że najwyższy czas przestać nazywać takie procesy prywatyzacją, mówmy o przejęciach. Powiedział oczywistość, ale w ustach takiego liberała, osadzonego przy liberalnym rządzie, brzmi to szokująco.

Rywalizacja o Eneę nasuwa naturalne pytanie, czy na strategicznych rynkach energetycznych, gdzie decydują kalkulacje polityczne, a nie stricte biznesowe, w ogóle jest przestrzeń dla takich graczy jak Jan Kulczyk, których plany są niespójne ze strategiami rządowymi. Zgrzyta choćby jego pomysł budowania koło Tczewa potężnej elektrowni… węglowej. Co prawda północna część Polski jest w produkcji energii elektrycznej białą plamą, ale dysproporcję mają złagodzić siłownie atomowe. Dlatego wejście do Enei koncernu francuskiego miałoby z punktu widzenia rządu wartość dodaną, niezależną od kwestii cenowo-budżetowej.

Przy strategicznych analizach na takim poziomie kryteria związkowe będą miały raczej mały wpływ na zwycięstwo w wyścigu po Eneę, ale może warto zadać pytanie, czy francuski lub włoski rząd zgodziłby się na oddanie strategicznych spółek energetycznych obcym firmom kontrolowanym przez obce rządy. Dotyczy to zarówno Energi, jak i Enei.