W 2000 r. chciałem otworzyć w Niemczech biuro informacyjne polskich firm. Zwróciłem się do konsulatu o wizę. Na jego odpowiedź miałem czekać trzy miesiące, ale otrzymałem ją po ośmiu. Dodatkowo zażądano ode mnie zaświadczenia o dochodach z polskiego urzędu skarbowego. Zgody nie dostałem, a odmowę uzasadniono zbyt niskimi zarobkami, z których nie mógłbym utrzymać się w Niemczech. Argumentowałem, że mieszkam w Europa-Mieście Zgorzelec/Görlitz i stamtąd zamierzam przyjeżdżać do pracy (8 km). Wizy odmówiono mi ponownie. Wykupiłem więc niemiecką spółkę z o. o., zatrudniłem Niemkę do prowadzenia biura w Görlitz, które odwiedzałem kilka razy w miesiącu. Po siedmiu miesiącach działalności do biura wkroczyli celnicy i zażądali ode mnie wizy pobytowej. Odpowiedziałem, że nie jest mi potrzebna, bo jestem w Niemczech mniej niż 183 dni w roku. Mimo to trafiłem na policję, gdzie zdjęto mi odciski palców i zrobiono zdjęcia, a następnie wydalono z Niemiec na czas nieokreślony (osoby pracujące na czarno wydalane są na 3-5 lat). Dodatkowo sąd w Görlitz skazał mnie na 70 dni aresztu lub 1400 DEM grzywny. Kuriozalne było wyrejestrowanie spółki przez miasto Görlitz z powodu mojego wydalenia. O błędzie zorientowano się po kilku dniach i firmę ponownie zarejestrowano. Odwołałem się od wyroku. Ponad dziewięć miesięcy nie mogłem przekraczać granicy, gdyż groziło mi więzienie do 5 lat. Na początku października 2001 r. rząd Saksonii cofnął decyzję o wydaleniu z Niemiec, uznając ją za niezgodną z prawem. W tym czasie musiałem jednak sprzedać firmę ze stratą. Zaznaczam, że nie jestem uprzedzony do obywateli Niemiec. Pracowałem, pracuję i będę pracować z Niemcami. I zachęcam do tego innych.
Waldemar Gruna, przedsiębiorca