Bez wątpienia jedną z największych porażek Polski ostatnich 25 lat jest demografia. Wraz z nadejściem wolnego rynku Polakom odeszła ochota do przysparzania krajowi nowych obywateli. Jedni chcieli robić karierę, innych od płodzenia dzieci odstraszało wysokie bezrobocie. Efekt jest taki, że spełnia się właśnie czarny sen demografów i ekonomistów.
Jeszcze w 1983 r. współczynnik dzietności (liczba dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym, 15-49 lat) wynosił 2,4, co gwarantowało nam niewielki, ale jednak dodatni przyrost naturalny. Później wskaźnik ten zaczął jednak powoli się obniżać i w 1990 r. statystyczna Polka rodziła już tylko dwójkę dzieci.
Od początku lat 90. wskaźnik dzietności zaczął wręcz pikować i w 2002 r. spadł do dramatycznego poziomu 1,2, co oznaczało, że Polska się wyludnia. Przez całe lata 80. urodziło się w Polsce 6,6 mln dzieci, w następnej dekadzie było to już tylko 4,6 mln, a w kolejnej — zaledwie 3,8 mln. Ta demograficzna zapaść ma ogromny wpływ na perspektyw dla polskiej gospodarki.
Po pierwsze, będziemy mieć coraz mniej rąk do pracy oraz konsumentów. Właśnie kończy się wyjątkowy w historii Polski okres, w którym na rynku pracy przybywają razem dwa potężne wyże demograficzne (powojenny i z początku lat 80.). To ewenement na skalę europejską, a może i światową, bo inne kraje miały tylko wyż powojenny. Niestety, pierwszy wyż przechodzi właśnie na emeryturę, a drugi nie chce rodzić dzieci.
Efekt będzie taki, że z każdym rokiem z polskiego rynku pracy znikać będzie 100-200 tys. osób, co przez dziesięciolecia będzie obniżać potencjał polskiej gospodarki i dławić jej wzrost. Ponadto obecna struktura demograficzna Polski jest poważnym zagrożeniem dla finansów publicznych i systemu emerytalnego.
Dziś na jednego emeryta pracują cztery osoby, a za 20-30 lat będą już tylko dwie — albo więc emerytury będą głodowe (z tej perspektywy obecni emeryci to zamożni ludzie), albo rząd będzie musiał podnieść pracownikom podatki, by dać emerytom podwyżki. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.