Rasowane w Ramstein, płonęły w Bytomiu

Grzegorz NawackiGrzegorz Nawacki
opublikowano: 2014-12-03 00:00

Drogie BMW, służby specjalne, podrobione dokumenty — to nie fragmenty scenariusza filmu kryminalnego, lecz próba największego wyłudzenia finansowego od ubezpieczyciela w historii Polski

Styczeń 2014 r., mroźna noc, ul. Przyjemna, Bytom. Laweta, na niej 7 drogich BMW X5 (cena katalogowa 285-543 tys. zł), uderza lewym bokiem w metalowy słup, co powoduje uszkodzenie zbiornika paliwa w jednym z aut, i najeżdża na betonowy fundament. Powstała iskra powoduje zapłon, a ponieważ auta były zatankowane, pożar je zajmuje błyskawicznie.

LICZENIE STRAT:
LICZENIE STRAT:
Bytomska policja straty wynikające ze spłonięcia 7 BMW i lawety oszacowała wstępnie na 2 mln zł. Roszczenie, które trafiło do ubezpieczyciela, było 20 razy wyższe.
[FOT. MATERIAŁY POLICJI]

Straż pożarna niewiele może zrobić, auta oraz laweta doszczętnie spłonęły. Tak zaczyna się próba jednego z największych, jeśli nie największego w historii, wyłudzenia odszkodowania od ubezpieczyciela. Niedługo później do PZU, który ubezpieczał flotę czterech aut znajdujących się na lawecie, trafia wniosek o wypłatę odszkodowania. Opiewa na… 40 mln zł.

Dlaczego aż tyle? Bo BMW, które PKO Leasing wyleasingował śląskiemu dilerowi, nie były zwykłymi BMW — każdy był ubezpieczony na 10 mln zł. Według przedstawionej dokumentacji — śląski diler miał być jedynie oficjalnym właścicielem-przykrywką, a w rzeczywistości auta użytkowały polskie służby specjalne. I to właśnie przystosowanie na ich potrzeby, którego dokonano w amerykańskiej

W amerykańskiej bazie Ramstein na terenie Niemiec auta miały być opancerzone, z kuloodpornymi szybami, wyposażone w specjalne systemy łączności, kamery i radary dopplerowskie.

bazie Ramstein na terenie Niemiec, tak znacząco podniosło wartość. Auta miały być opancerzone, z kuloodpornymi szybami, wyposażone w specjalne systemy łączności, kamery i radary dopplerowskie. W związku z tym, że auta należały do służb specjalnych, wnioskowano o zastosowanie specjalnej procedury — zachowania poufności oraz szybkiej wypłaty, bo służby pilnie potrzebują nowych pojazdów, chodzi przecież o „bezpieczeństwo państwa”.

— Sprawa była nietuzinkowa — ze względu na wielkość szkody i specyficzne okoliczności wzbudziła nasze wątpliwości. Postanowiłem się jej bliżej przyjrzeć — mówi Robert Dąbrowski, dyrektor biura bezpieczeństwa PZU, który wykrył wyłudzenie.

Nie było mu łatwo przekonać firmę, że warto, gdyż miało chodzić o bezpieczeństwo państwa. — Wszystko to działo się w czasie narastającego konfliktu na Ukrainie, więc były to kwestie szczególnie wrażliwe. Jedno jest pewne — gdybym się pomylił, pomyłka byłaby dla mnie bardzo kosztowna. Za tę sprawę ręczyłem głową — mówi Robert Dąbrowski.

Dziwne okoliczności...

Pierwszym sygnałem, który wzbudził jego czujność, był fakt, że auta służb specjalnych znalazły się na jednej lawecie. — To niezgodne z elementarnymi zasadami rozpraszania ryzyka. Z tego wniosek, że albo mamy do czynienia ze skrajną niekompetencją służb, albo coś tu jest nie tak. Na szczęście teraz już wiemy, że chodziło o to drugie — mówi Robert Dąbrowski.

Zamówił zdjęcia i pełną dokumentację szkody. I tu pierwszy problem — policja potraktowała to jako zwyczajne zdarzenie drogowe bez ofiar, więc nie było szczegółowej dokumentacji, m.in. dobrych zdjęć. Pożar został opisany przez internetowe wydanie „Faktu”, ale stąd też nie było pomocy, bo zdjęcia pochodzące od czytelników były słabej rozdzielczości. Uważnie przyjrzał się również dokumentom i — ku zaskoczeniu — spostrzegł kilka nieścisłości.

— Na dokumentach poświadczających, że samochody są użytkowane przez służby, była pieczątka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Tymczasem dwa miesiące wcześniej doszło do zmian i było już tylko Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a w pieczęci imiennej podsekretarza stanu zostały pomylone dane — mówi Robert Dąbrowski.

W tym momencie był już niemal pewien, że sprawa nie jest czysta. Zweryfikował dokumentację w ministerstwie i okazało się, że jest sfałszowana.

PZU złożył doniesienie do prokuratury i Centralnego Biura Śledczego, jednocześnie odmówił PKO BP Leasing wypłaty odszkodowania. Śledztwo nabrało tempa i dość szybko okazało się, że PZU miał nosa. Biegli zbadali spalone wraki i okazało się, że uszkodzenia spodu lawety nie nastąpiły w wyniku najechania na metalowy słup, lecz dokonano ich siekierą i śrubokrętem, a pożaru nie spowodowała iskra, lecz mikroładunek wybuchowy umieszczony w jednym z aut.

...z pomocnikiem w środku

Jaki był mechanizm oszustwa wykrytego przez PZU? Śląski diler kupił auta (wartość katalogowa nowych to 285-543 tys. zł), a następnie sprzedał je firmie leasingowej za około 2 mln zł sztuka. Wzrost ceny to wynik specjalnego przystosowania aut dla potrzeb służb specjalnych. Na dowód przedstawiono sfabrykowaną umowę dzierżawy dla MSW. W rzeczywistości samochody nie zostały dostosowane, a potwierdzająca to dokumentacja z Niemiec też była sfałszowana. W ten sposób do kasy śląskiego przedsiębiorcy trafiło z firmy leasingowej blisko 8 mln zł.

Następnie firma leasingowa ubezpieczyła je w PZU, wyceniając każde auto na 10 mln zł. W takim modelu współpracy ubezpieczyciel nie dokonuje wyceny przedmiotu umowy, ale przyjmuje wartość zadeklarowaną przez firmę leasingową. Zdaniem Roberta Dąbrowskiego, mechanizm nie był przypadkowy.

— Banki i towarzystwa ubezpieczeniowe mają rygorystyczne prawo i dużo lepiej rozwinięte systemy bezpieczeństwa niż firmy leasingowe, dlatego łatwiej wyłapują oszustwa. Przestępcy to wiedzą i coraz częściej wykorzystują konstrukcję, w której występuje kilka podmiotów, np. firma leasingowa i ubezpieczyciel. Dlatego zamiast o przestępczości bankowej czy ubezpieczeniowej trzeba już mówić po prostu o finansowej — mówi Robert Dąbrowski.

Biegli zbadali spalone wraki i okazało się, że uszkodzenia spodu lawety nie nastąpiły w wyniku najechania na metalowy słup, lecz dokonano ich siekierą i śrubokrętem, a pożaru nie spowodowała iskra, lecz mikroładunek wybuchowy umieszczony w jednym z aut.

Śledczy sprawdzają, czy w firmie leasingowej na pewno doszło do przypadkowego przeoczenia. Według ustaleń „PB”, sprawą zajął się dział bezpieczeństwa i audytu w PKO BP. W konsekwencji pracę straciło kilka osób z pionu korporacyjnego w PKO Leasing, a zarząd został pozbawiony premii za 2013 r. Bank przekazał też sprawę organom ścigania.

— To wygląda na starannie przygotowane wyłudzenie. Przedsiębiorca wiele zrobił, by uzyskać wiarygodność — oprócz tego, że stworzył całkiem prężny biznes, to zadbał o nawiązanie relacji i zbudowanie zaufania w firmie leasingowej, dzięki czemu stosowane procedury były mniej rygorystyczne. Otwarte pozostaje, czy nie miał w firmie pomocnika — mówi osoba znająca kulisy śledztwa.