Ożywienie na warszawskiej giełdzie stało się faktem. Nie ma dnia, byśmy nie pisali o kolejnych rekordach wycen akcji czy o wspinaniu się indeksów. W dzisiejszym wydaniu analitycy „PB” zwracają też uwagę, że rosną i obroty na GPW. I mimo że mówienie o prawdziwej hossie jest jeszcze nieco przedwczesne, fakt pozostaje faktem — po wielu miesiącach marazmu (zwanego w giełdowym żargonie trendem bocznym) GPW przeżywa reaktywację.
Powodów tej sytuacji może być kilka. Podstawowy — o znaczeniu fundamentalnym — to coraz lepsze wyniki spó- łek. Te zaś są efektem mizernego, choć coraz bardziej zauważalnego odbicia w gospodarce.
Warszawska giełda rośnie też z powodu spadku atrakcyjności innych form lokowania pieniędzy. Wraz ze spadkiem stóp procentowych tak popularne do niedawna inwestycje w obligacje (zwłaszcza skarbowe) przestają się niemal zupełnie opłacać. Inwestycje w waluty to zabawa dla ludzi o stalowych nerwach i sporej wiedzy. Rynku surowców czy towarów w Polsce nie ma. Pozostaje więc giełda. A że na akcjach spó- łek, i to tych największych, można całkiem nieźle zarobić (w I półroczu zdarzało się i ponad 100 proc.), trudno się dziwić, że coraz większa ilość inwestorów próbuje przeprosić się z GPW.
Pozostaje oczywiście pytanie, ile w tym wszystkim, za przeproszeniem, owczego pędu, i czy GPW stanie się w końcu miejscem, w którym przedsiębiorcy będą mogli znaleźć po atrakcyjnej cenie środki na rozwój. Zoologiem nie jestem. Widząc jednak zbieżną do zera ilość debiutów na GPW, należy wątpić, czy podstawowe zadanie giełdy, jakim jest finansowanie wzrostu gospodarczego, kiedykolwiek zostanie urzeczywistnione. Po niedawnych przeprawach spółki Hoop można przyjąć, że jeśli nawet ktokolwiek myślał o szukaniu pieniędzy na giełdzie, teraz będzie ją omijał z daleka.
I to jest największy problem warszawskiej giełdy. Fakt, że fundusze lokujące na GPW i kilku drobnych inwestorów zaczną zarabiać, jest wątpliwą pociechą. Tym bardziej że do finansowania gospodarki nie garną się też banki. Ale to już inna sprawa.