Robienie jajecznicy bez rozbijania jaj

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2009-02-26 10:26

Pora podsumować całe to zamieszanie ze złotym. Może nie całe, bo w poprzednim wpisie napisałem już, dlaczego według mnie się osłabia i nadal podtrzymuję swoje tezy. Części z nich nie da się potwierdzić (wpływ polityki fiskalnej rządu), ale z całą pewnością można powiedzieć, że niewielki wpływ miałyby okrzyczane opcje walutowe. Skąd ten tryb warunkowy? Ano stąd, że skala realnego zagrożenie była niewielka. KNF ostatnio poinformowała, że mówimy o około 15 mld złotych, a nie 50, czy 200, do których zagrożenie urosło w mediach. Szkodziły więc nie same opcje, ale przedstawiania dantejskich scenariuszy. To budowało napięcie, strach i psychologiczny fundament do osłabiania złotego. Przypominam, że od początku w tym wyścigu zagrożeń udziału nie brałem i problem opcji traktowałem tak, jak na to zasługiwał. Nie będziemy już jednak do tego wracać, bo rząd, bardzo rozsądnie, postanowił, że będzie udzielał pomocy prawnej, ale nie przeprowadzi żadnej „akcji specjalnej". I bardzo dobrze.

Kursy walut gwałtownie rosły i wydawało się, że za chwilę kurs EUR/PLN przebije poziom 5 zł. Była to już po prostu euforia (lub panika - zależy, z której strony się spojrzy). W rozmowach z mediami twierdziłem wtedy, że takie nastroje bardzo często kończą trend lub przynajmniej rozpoczynają korektę. Nie wiadomo jednak jak by się to skończyło, bo graczy globalnych przeraził raport agencji ratingowej Moody's Investor Service. Analitycy tej firmy twierdzą, że kraje Europy Wschodniej będą miały olbrzymie problemy, co bardzo zaszkodzi ich sektorowi bankowemu. Nic dziwnego, że waluty tych krajów musiały mocno ucierpieć.

Tego już było rządowi za wiele. Konferencja premiera Donalda Tuska, który powiedział, że rząd będzie interweniował, jeśli kurs EUR/PLN przełamie poziom 5 złotych, zmusiła rynek do korekty. Ogłaszanie poziomu było błędem, bo prowokowało graczy do testu i sprawdzenia siły interwencji, a to nakładało na interweniującego obowiązek użycia dużych środków i bardzo różnie mogło się skończyć. Na szczęście zmasowana krytyka wywołała refleksję i doprowadziła do naprawienia błędu. Ministerstwo Finansów już następnego dnia poinformowało, że przeprowadziło w środę operację wymiany części środków europejskim na rynku. Nie poinformowano, jakie to były środki (bardzo dobrze) i zapowiedziano dalsze takie działania. Było to bardzo rozsądne posunięcie. Dzięki temu, że nie czekano na 5 złotych, a błąd, który został naprawiony. Teraz gracze nie będą już wiedzieli, na jakim poziomie nastąpi kolejna interwencja.

Pomógł też rządowi Goldman Sachs, który poinformował, że wycofuje się z gry na złotym i na koronie czeskiej. Bank przyznał, że sporo na tej grze zarobił, ale teraz (cytuję za „Dziennikiem"): "... po gwałtownej deprecjacji w ostatnich tygodniach i miesiącach dostrzegamy kilka czynników, które nie sprzyjają utrzymywaniu krótkich pozycji w tych walutach". GS jest bardzo ostrożny, więc po prostu, mówiąc obrazowo, nie chce się kopać z koniem. Widzi, że rząd wszedł do gry, więc wycofał się z zyskiem i zapewne szuka nowej ofiary. To może zniechęcić innych chętnych. Kropkę nad i postawiła słowna (na razie) interwencja banków centralnych Polski, Węgier i Czech. Wreszcie jakieś wspólne działania i wreszcie NBP rezygnuje z upartego powtarzania „nie będziemy interweniowali".

Jeśli już mówimy o Goldman Sachs to parę słów o „spekulantach". Od lat powtarzam każdemu, kto chce mnie słuchać, że każda inwestycja (o ile nie jest wieloletnia) jest spekulacją, a obrzucania graczy pejoratywnymi określeniami nie ma sensu. To jest podobne do oburzanie się na to, że deszcz pada. Robienie z jakiegoś gracza „wroga nr 1", do której to pozycji awansował wpierw JP Morgan, a teraz Goldman Sachs wywołuje u mnie odruch, delikatnie mówiąc, zdziwienia. I nie dlatego, że bardzo mi się podoba to, co dzieje się na rynkach finansowych. Warto przypomnieć sobie, co działo się do lipca zeszłego roku. Złoty wzmacniał się bez przerwy i dosłownie wszyscy łącznie ze mną twierdzili, że pozostanie silny (myląc się całkowicie). Dzięki komu się tak wzmacniał? Dzięki spekulantom. Tyle, że wtedy wydawano co najwyżej ciche piski niezadowolenia.

Wybraliśmy wolny rynek, na wolnym rynku działają gracze, którzy rzucają walutami od bandy do bandy. Nie da się zrobić jajecznicy bez rozbicia jajek - nie ma wolnego rynku bez graczy. Oczywiście powinno się coś z rynkiem walutowym zrobić, bo na dłuższą metę takie szarpanie kursami bez podłoża fundamentalnego może bardzo globalnej gospodarce zaszkodzić. Jak często się powtarza na rynku walutowym w czasie tygodnia obroty są większe niż handel towarami na całym świecie w ciągu roku. To w sposób obrazowy pokazuje, jak duże jest to kasyno. Sposób na to już dawno temu wymyślił noblista James Tobin. Tzw. podatek Tobina to nic innego jak podatek obrotowy (od każdej transakcji na rynku walutowym). Nawet niewielka skala (dziesiąte części procenta) zmniejszyłaby obroty i zmienność wielokrotnie, bo wytrąciłaby z rynku bardzo wielu spekulantów grających na instrumentach pochodnych i wiele razy w ciągu dnia zmieniających pozycję. Tyle tylko, że ten podatek powinien obowiązywać na całym świecie. Zamiast zwalczać „spekulantów" rząd polski powinien łączyć się z tymi, którzy chcą wprowadzenia takiego podatku.

Generalnie mam wrażenie, że krążące po rynku pogłoski, zgodnie z którymi zagranica będzie teraz grała na wzmocnienie złotego zaczynają znajdować potwierdzenie. Niewielka reakcja na obniżenie ratingu Ukrainie przez agencję ratingową Standard & Poor's pokazuje, że trend może się zmienić. Test siły rynku zobaczymy w okolicy 4,30 - 4,40 PLN, czyli w okolicy dolnego ograniczenia kanału wzrostowego. Przełamanie w dół sygnalizowałoby, że będzie trwała gra na umocnienie naszej waluty. Mocne odbicie kazałoby zakładać, że trend będzie trwał (zdecydowanie mniej prawdopodobne).

Osobnym tematem była ciągle sprawa przyjęcia przez Polskę euro. Akcję propagandową przeprowadzał (słusznie) zarówno rząd jak i prezydent. Ich poglądy oceniane były przez media zdecydowanie przez pryzmat poglądów politycznych, czy wręcz afiliacji partyjnych. Ja nadal bym zachęcał do próbowania oceny ponadpartyjnej. Można na przykład powiedzieć, że prezydent nie chce ciąć wydatków, czyli zajmuje stanowisko zbliżone do tego, jakie zaprezentował niedawno główny ekonomista MFW zachęcając do pomagania gospodarce nawet kosztem wzrostu deficytu budżetowego. Premier chce ciąć wydatki, czyli jest bliski temu, za co ostatnio chwalił nas Bank Światowy. Może postawmy pytanie tak: rację ma MFW, czy BŚ? Prawda, że to sprzyja obiektywizacji? Ja zdanie nie zmieniłem - nadal uważam, że rację ma główny ekonomista MFW.

Oba ośrodki (prezydent i premier) uznały, że najważniejsze jest dbanie o kondycje rynku pracy. Środki walki o rynek pracy są różne, ale cel wspólny. To bardzo ważne, że znalazło się coś wspólnego, co wszystkich może połączyć. Być może zresztą ku temu idzie, o czym napiszę na końcu. Najważniejsze jest według mnie to, że zarówno wielu polityków jak i większość mediów strzela nie do tej tarczy, do której powinno się strzelać. Najczęściej stawiane pytanie brzmi: „czy wejście do strefy euro pomoże w zwalczaniu kryzysu?". Tyle tylko, że do strefy euro mamy wejść (w najlepszym wariancie) w 2012 roku. I to przy założeniu, ze nas do ERM2 wpuszczą, co jest obecnie mocno wątpliwe. Rozchwianie rynku, brak zgody politycznej, możliwość niewypełnienia kryterium deficytu budżetowego będą z pewnością argumentami Komisji Europejskiej i ECB przeciwko takiej decyzji. Gdybyśmy jednak do strefy euro weszli w 2012 roku to przecież prawie pewne jest, że wejdziemy po kryzysie, więc pytanie po prostu zniekształca rzeczywistość.

Właściwie postawione pytanie powinno brzmieć: „czy wejście do korytarza ERM2 pomoże w zwalczaniu kryzysu"? Odpowiedź wcale jednoznaczna nie jest. Właściwie wszyscy mówią o ryzyku kursowym, o tym, że atak spekulantów mógłby nadwyrężyć nasze rezerwy dewizowe. To niespecjalnie realny scenariusz, bo ECB musiałby nam pomagać, więc dalibyśmy sobie jakoś radę. Zagrożenie jest zupełnie inne. Po wejściu do ERM 2 każdej waluty spekulanci grali na jej umocnienie. W przypadku Słowacji w latach 2006 - 2008 umocnili koronę o ponad 22 procent od przyjętego parytetu zmuszając w zeszłym roku do rewaluacji i wejścia do strefy euro z najmniej korzystnym kursem (najsilniejszą w historii koroną). Słowacja utraciła konkurencyjność swojej gospodarki, za co drogo teraz będzie płaciła.

Powie ktoś, że teraz są inne czasy, więc umocnienie nam nie grozi. To nie jest prawda. Graczom jest wszystko jedno, czy grają na spadek czy na umocnienie waluty, a mając przeciwko sobie ECB, NBP i rząd będą woleli grać na umocnienie, bo wtedy ryzyko interwencji jest minimalne. Obserwowaliśmy to przecież w zeszłym roku. Ja zakładam, że złoty zacząłby się wzmacniać i w miarę poprawy sytuacji na świecie wzmacniałby się coraz szybciej. Drugie pytanie brzmiałoby więc tak: czy silny złoty pomoże w wyjściu z kryzysu?

I tutaj też odpowiedź jednoznaczna nie jest. Zmniejszą się obciążenia państwa, firm i Polaków zadłużonych w walutach. To oczywisty pozytyw. Być może tanie będzie paliwo (o ile ropa nie podrożeje). To też jakiś pozytyw. Ale gospodarka utraci konkurencyjność, którą teraz ma. Każdy widzi i słyszy, że Litwini i Słowacy wolą kupować w Polsce niż u siebie. Podobnie jest na wyższym poziomie: rośnie konkurencyjność eksportu, co przeciwdziała jego kurczeniu się, a to wspiera gospodarkę - przede wszystkim rynek pracy, a on, drogą sprzężenia zwrotnego pomaga we wzroście PKB. To jednak nie wszystko. Jeśli złoty wzmocni się i euro będzie kosztowało nie 4,70 a 3,70 PLN to stracimy mnóstwo pieniędzy. W latach 2007 - 2013 mieliśmy dostać z UE 67 mld euro środków unijnych. Jedna złotówka różnicy to 67 mld złotych mniej do roku 2013. Tych pieniędzy zabraknie szczególnie teraz, w kryzysie. A jak zabraknie to rynek pracy, a za nim gospodarka ucierpi. Wniosek? Wejście do ERM2 na obecnych warunkach jest niekorzystne dla rynku pracy, czyli dla tego elementu gospodarki, w którego obronie staje prezydent i premier.

Co znaczy to tajemnicze zastrzeżenie: „na obecnych warunkach"? Otóż to, że z otoczenia rządu wychodzą sygnały o rozmowach mających prowadzić do zmian warunków wejścia do ERM2. Chodzi przede wszystkim o zwiększenie dopuszczalnej granicy deficytu finansów publicznych (prawie na pewno go nie spełnimy, ale nikt go teraz nie spełnia) oraz o znaczne skrócenie czasu przebywania w tym „czyśćcu". Można sobie wyobrazić (chociaż dla mnie to raczej jest „economic fiction"), że Komisja Europejska i EBC godzą się na poluzowanie kryterium budżetowego i na wejście do euro po pół roku przebywania w ERM2 z kursem powiedzmy 4,20 - 4,30 PLN. Spekulanci mieliby bardzo mało czasu na umacnianie złotego, a NBP i rząd wystarczające środki, żeby im się w tym krótkim czasie przeciwstawić. Weszlibyśmy do strefy euro z sensowym, zapewniającym konkurencyjność kursem. Tyle tylko, że prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza jest bardzo małe.

Teraz obiecany na koniec promyczek optymizmu. Ostatni szczyt społeczny organizowany przez prezydenta zakończył się dosyć nieoczekiwanie. Zanim jednak o tym to jeszcze o samym szczycie. Nie podoba mi się kpienie z tego pomysłu. W Irlandii wszystkie siły polityczne i społeczne potrafiły wiele lat temu wypracować konsensus to dlaczego Polak ma nie potrafić? Jasne, że zazwyczaj tego typu spotkania kończą się niczym, ale może jednak z czasem ilość przejdzie w jakość i doprowadzi do prawdziwego konsensusu choćby tylko na temat drogi do euro? Zarówno prezydent jak i premier dali sygnały, że mogą zrezygnować z niektórych swoich poglądów przesuwając się do środka. Co prawda ich otoczenie polityczne może delikatną nić porozumienia zerwać, ale wynik szczytu z całą pewnością jest pozytywny.

Można bowiem założyć, że premier zrezygnuje z 2012 roku (już chyba rezygnuje), a prezydent wpłynie na PiS, który zrezygnuje z zupełnie bezsensownego pomysłu przeprowadzenia referendum. Euro i tak przyjąć musimy, bo do tego żeśmy się zobowiązali. Można pytać tylko o datę, a przecież 99,9 procent Polaków nie ma wystarczającej wiedzy, żeby się na ten temat wypowiadać. Byłyby to tylko i wyłącznie harce polityczne. Ideałem byłaby zgoda w dążeniu do euro, rozpoczęcie już teraz negocjacji w sprawie wejścia do ERM2, ale z terminem późniejszy, wtedy, kiedy globalna gospodarka zobaczy światło w tunelu. Można przecież wcześniej zmienić Konstytucję i podpisać umowę zgodnie z którą rząd i NBP wystąpią o wprowadzenie do ERM2 (muszą razem) wtedy, kiedy obóz premiera i prezydenta się na to zgodzą. Czy naprawdę to jest takie trudne? Przynajmniej jeden problem mielibyśmy załatwiony, a im mniej problemów ma kraj w czasie trwania Kryzysu tym lepiej.

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/