Taka sytuacja: noc pod namiotem w kanadyjskiej głuszy. Słychać, że coś wielkiego się skrada.
– Obudził mnie hałas. Sakwy z jedzeniem wisiały na drzewie, ale na rowerze została pusta torba. I to do niej próbował się dobrać niedźwiedź. Namiot daje niewielką ochronę, więc nie zastanawiałam się, tylko od razu wyszłam na zewnątrz. Użyłam spreju na niedźwiedzie. Faktycznie działa. Potem już nie byłam w stanie zasnąć, tylko nasłuchiwałam. Dopiero nad ranem zasnęłam ze zmęczenia – mówi pogromczyni niedźwiedzia.
To było jej drugie spotkanie z drapieżnikiem. Pierwsze przebiegło spokojniej.
– Na ścieżce z Banff do Canmore czarny niedźwiedź wyszedł mi przed rower. Gdy się wycofałam, na szczęście nie był mną zainteresowany – mówi Marzena Celińska, nauczycielka matematyki i szefowa zespołu logistyki Ultrakrwi.
Najdłuższy szlak rowerowy na świecie
5,5 tys. km – taka jest odległość z Warszawy do Mekki w Arabii Saudyjskiej albo z Warszawy do Islamabadu w Pakistanie. Przejechała ją w poprzek Kanady rowerem. Sama.
– W Polsce często słyszę pytanie, czy nie bałam się jechać sama. Coś jest w naszej przeszłości, że nakręcamy się strachem. Ale przecież nie boimy się chodzić do pracy czy na zakupy. Zostałam kiedyś napadnięta 200 m od domu, wracając z pracy. W podróży zachowuję zdrowy rozsądek i słucham intuicji. Zdarzało się, że nie szłam w niektóre miejsca. Wycofywałam się, nie nawiązywałam relacji z miejscowymi. Nie wiem, czy stałoby się coś złego, ale czułam, że coś jest nie tak. To nie znaczy, że zrezygnuję z samodzielnych wyjazdów. Większość zdarzeń, których się obawiamy, nigdy nie następuje. Każdy, szczególnie kobiety, ma wysoki próg wewnętrznego komfortu. To sprawa indywidualna – mówi Marzena Celińska.
O Kanadzie jako kraju, przez który można by przejechać rowerem, usłyszała w 2010 r., kiedy jechała tak przez Szwecję. Pewien Szwed powiedział jej, że będąc w Kanadzie, spotkał Japończyka, który przemierzał cały ten kraj. Zaczęła o tym czytać. Dowiedziała się, że jest trasa transkanadyjska, którą niektórzy przejeżdżają jednośladem. Wtedy jeszcze niczego nie planowała. Ale po siedmiu latach myśl o Kanadzie wróciła. Wtedy na komputerze założyła folder „Kanada”. Wrzucała informacje, strony internetowe, jeśli trafiła na coś o tej trasie.
W Kraju Klonowego Liścia istnieje najdłuższy szlak rowerowy na świecie. Serwis transport-publiczny.pl podaje, że The Trans Canada Trail lub The Great Trail liczy 23 931 km. Początek w Victorii, stolicy Kolumbii Brytyjskiej (zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej). W Europie najdłuższy szlak rowerowy EuroVelo liczy 10 400 km.
Nie ma co odkładać na nieokreślony czas
– W trakcie leczenia onkologicznego zdałam sobie sprawę, że nie wiadomo, ile czasu jeszcze mi zostało. I jeśli chcę coś zrobić, to nie ma co tego odkładać na nieokreślony czas. Tylko zrobić wszystko, by zrealizować marzenia. Każdy ma inne, ale lepiej spróbować coś zrobić, niż potem żałować, że się nie spróbowało. Po zakończeniu głównego leczenia weszłam na Babią Górę. Potem z bratem zaplanowaliśmy rowerowy wyjazd do Saksonii. Założyłam, że jak siły pozwolą, to będę jechać. Okazało się, że mój organizm jest na tyle silny, że codziennie przemieszczaliśmy się dalej. W ten sposób objechaliśmy pół Saksonii – wspomina podróżniczka.
Jest zaangażowana w stowarzyszenie Uktrakrew, które promuje honorowe oddawanie krwi. Kolejnym sprawdzianem był udział w letniej edycji wydarzenia. W 2022 r. sportowa część Ultrakrwi była biegiem wzdłuż Wisły od źródeł do ujścia. Na rowerze pokonała ten dystans w przeciwnym kierunku. Nawet kiedy była zdrowa, nie wyobrażała sobie wjazdu na Baranią Górę. Ale zrobiła to. Kiedy przemierzała trasę wzdłuż Wisły, pojawiła się myśl, że to początek czegoś większego. Wtedy ruszyły przygotowania: finanse, sprzęt, pozwolenia, bilety, ubezpieczenia, wwóz leków na teren Kanady, trasa, aplikacje, kontakty na miejscu.
– Planowałam przemierzyć Kanadę z zachodu na wschód przynajmniej do Toronto. Wybór kierunku jazdy podyktowany był dominującym kierunkiem wiatru. Na stronie Bike Across Canada rowerzyści dzielą się doświadczeniami. Są informacje o miejscach noclegowych, sklepach, publicznych pralniach. W ten sposób powstała mapa z głównymi trasami przejazdu. Posiłkowałam się nią przy planowaniu. Wstępne wytyczenie trasy było mi potrzebne do oszacowania kilometrażu. Trasa z Victorii od symbolicznej mili 0 do Toronto wynosiła 5500 km. Gdybym się zdecydowała jechać nad Atlantyk, do końca trasy transkanadyjskiej, to byłoby to nawet 7000 km. Nigdy nie trzymam się ściśle zaplanowanej trasy, bo czasami ktoś po drodze powie o ciekawym miejscu i zbaczam. Albo na miejscu okazuje się, że trasa jest mało bezpieczna, bo duży ruch samochodowy i trzeba poszukać innej. Z tym zjeżdżaniem z trasy w Kanadzie trzeba uważać. To, że coś jest blisko, w Kanadzie może oznaczać 200-300 km. Rowerem to już wcale tak blisko nie jest. Nie planowałam trasy dzień po dniu, to trudne do zrobienia, nie rezerwowałam miejsc na kempingach, bo oznaczałoby to, że niezależnie od pogody, warunków na drodze i samopoczucia musiałabym jechać. Dlatego mimo że droga była długa, to poruszałam się niespiesznie, reagowałam stosownie do okoliczności i to mi dawało dużo radości – przyznaje Marzena Celińska.
Gościnna Polonia
Jedyne, czego była pewna, to wylotu z Toronto i punktu lądowania w Vancouver. A także dwóch pierwszych noclegów, które w formie prezentu zarezerwowała jej koleżanka.
Termin musiała dopasować do badań kontrolnych, wizyt lekarskich i rehabilitacji. A na etapie kupowania biletu istotna była jeszcze cena i linie lotnicze ze względu na przewóz roweru. W ten sposób wyjazd miał trwać od 5 czerwca do 30 sierpnia tego roku.
Na przełomie stycznia i lutego kupiła bilet. Z jednej strony ekscytacja, z drugiej przerażenie. Z czasem ustąpiło, w miarę załatwiania kolejnych spraw związanych z wyjazdem.
Nie szukała sponsorów. Wyjazd sfinansowała sama. Założyła dzienny budżet 50 dolarów kanadyjskich. Ostatecznie zmieściła się w 42 dolarach dziennie. W Kanadzie płaci się za miejsce kempingowe niezależnie od tego, czy nocuje jedna czy kilka osób. Na terenach występowania niedźwiedzi i kuguarów wolała być bliżej ludzi. Były tam także rozwiązania do zabezpieczenia jedzenia i innych pachnących rzeczy, by nie wabiły zwierzyny.
– Miesiąc przed wyjazdem zamieściłam w mediach społecznościowych informację o moim szalonym pomyśle. I stało się coś, czego się nie spodziewałam. Zaczęli się do mnie odzywać Polacy mieszkający w Kanadzie. Dlatego, kiedy lądowałam w Vancouver, powitała mnie Jola, też zapalona rowerzystka. Na lotnisku złożyłam rower, a Jola popilotowała mnie na pierwszy nocleg, wprowadziła mnie w tę Kanadę. Razem pojechałyśmy na wyspę Vancouver nad Pacyfikiem. Tam zobaczyłyśmy orki. Potem ruszyłam na wschód. Miałam kontakty w Winnipeg i Toronto. Kilkakrotnie łączyłam się z trasy z Rafałem Czekajło z radia IKS w Vancouver i z Agatą Kusznierewicz z radia Toronto, która również zorganizowała spotkanie z Polonią. Byłam zapraszana na posiłki, ogniska, spotkania rodzinne, goszczona w domach. Byłam obcą osobą, a przyjmowali mnie pod swój dach. Jestem im wdzięczna. Krzysiek, szef Domu Polskiego w Calgary, skontaktował mnie ze Stasiem i Alą Majcherkiewiczami, u których zatrzymałam się na kilka dni. Staś 20 lat temu, też w roku swoich 50. urodzin, przejechał Kanadę, i to od wybrzeża do wybrzeża, 6430 km w 48 dni. Był prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który to zrobił – opowiada podróżniczka.
Sześć kilogramów w 78 dni
Nie miała specjalnego roweru szykowanego pod ten wyjazd. Pojechała na takim, jaki miała: Unibike Flash EQ, wersja damska. Z przednim i tylnym bagażnikiem, opony Continental, przedni amortyzator, siodełko szerokie, żelowe, oświetlenie zasilane dynamem w piaście. Jechała na standardowym wyposażeniu. Kilka lat temu wymieniła przednie koło na takie z dynamem i zmieniła tylną kasetę z siedmio- na ośmiorzędową.
Miała też ze sobą zestaw narzędzi: pompkę, kombinerki, klucz do pedałów, klucze nasadowe, imbusowe, oczkowe, skuwacz do łańcucha, łyżki do opon, kawałek drutu, trytytki, szarą taśmę. I części zapasowe: dwie dętki, kilkanaście łatek, kilka szprych, spinki do łańcucha, klocki hamulcowe, łańcuch (zamieniała po 1200–1500 km), linkę hamulcową, linkę przerzutki, smar, zapasowe światło przednie i tylne. Po drodze nie miała wielu napraw. Czyściła rower i smarowała go. Raz musiała zmienić dętkę, bo się rozeszła. Wiozła także polską flagę. Wszystko spakowane w przednie i tylne sakwy oraz torbę na kierownicy. Namiot był przytraczany na wierzchu.
– Podczas wyjazdu miałam temperatury od 0 do prawie 40 st. W górach spałam ubrana na cebulkę w czapce, kurtce puchowej, w merynosach, a na preriach czasami nie rozpakowywałam śpiwora – wspomina.
Przez 78 dni podróży schudła 6 kg.
– Po powrocie okazało się, że moje wyniki są dobre. Ręka, która po powrocie była minimalnie obrzęknięta, wróciła do normy po kilku wizytach u fizjoterapeutki. Wyniki krwi w niecałe 24 godziny po wylądowaniu były dobre. Tylko jeden z parametrów trochę wykraczał poza normę. A tydzień później robiłam już szersze badania dla onkologa i one również były w normie – przyznaje Marzena Celińska.
Gdy w kwietniu 2021 r. poznała diagnozę, pomyślała: a co, jeśli moje życie za chwilę się skończy. Wszyscy wiemy, że się skończy, tylko kiedy.
– Spojrzałam wstecz na swoje życie i stwierdziłam, że jestem zadowolona z niego. Odzyskałam wewnętrzny spokój. A jak było ciężko, to wiedziałam, że to minie. Mam całą listę miejsc, w które chciałabym pojechać. I będę działać, by to realizować – zapowiada podróżniczka.