Negocjacje w rybołówstwie przypominają rozmowy głuchego ze ślepym. Niby obaj chcą tego samego, ale przeszkód jest zbyt wiele. Nie chodzi tu bynajmniej o rozmowy na wysokim, urzędniczym szczeblu w Brukseli, ale naszego skromnego, ale jakże rozrywkowego podwórka.
Nawet najbardziej postronni obserwatorzy polskiej sceny polityczno-gospodarczej zdążyli zauważyć, że między środowiskiem rybaków a rządem w zasadzie zawsze istniał szereg rozbieżności. Lista jest długa. Spory wywoływały: wysokość akcyzy na paliwo, przeciągająca się restrukturyzacja sektora czy wreszcie warunki członkostwa polskiego sektora rybnego w Unii Europejskiej. Każdy miał swoje racje, ale i każdy miał silne argumenty. Jedni władzę, inni zawsze sprawdzający się w takich sytuacjach strajk. Do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jednak do tej pory brudy praliśmy we własnym domu. Teraz rybacy będą narzekać na politykę rządu... w Brukseli.
To jednak nie oznacza, że powinniśmy konserwować stereotypy pachnące dulszczyzną. Desperat zawsze chwyta się przysłowiowej brzytwy. Co do tego nikt nie ma ani wątpliwości ani pretensji. Jednak lepiej by było, gdyby szeroko prowadzone konsultacje na temat przyszłości całego krajowego sektora rybnego w Unii nie miały dwóch odrębnych interpretacji. Rybacy czują się bowiem zdradzeni, rząd twierdzi: jest OK. W tym przypadku, albo ktoś z wiadomych tylko jemu przyczyn nie mówi prawdy, albo wyciąga zbyt pochopne wnioski, albo prowadzi jakąś grę.
Jedno jest pewne — sprawa nie należy do tych „z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych”. Z jednej strony kasa państwa świeci pustkami, z drugiej — słuszne postulaty środowiska rybackiego. Ważne jest jednak to, by ten spór nie zaszkodził naszym negocjacjom z Unią Europejską.
Wszyscy wiemy, że ryby głosu nie mają. Szkoda, bo może ktoś w końcu mógłby oczyścić całą atmosferę i zamiast gry na emocjach wyjaśnić zainteresowanym meritum problemu. Ponoć jest tylko jedna prawda.