A właśnie tak się dzieje w tych dniach, z dwóch ważnych powodów. Po niedzieli izba podejmie próbę naprawienia ustawy o pomocy dla frankowiczów, która wyszła z Sejmu w wersji zagrażającej stabilności systemu bankowego. Zdecyduje także o losach wniosku prezydenta w sprawie przeprowadzenia 25 października referendum towarzyszącego wyborom parlamentarnym. Po debacie komisyjnej można już stawiać każde pieniądze, że opanowana przez PO izba zgody Andrzejowi Dudzie nie wyrazi.
Na temat Senatu zdanie mam wyrobione od prawie ćwierć wieku. Identyczne, jakie wyrażał m.in. Donald Tusk jako wicemarszałek owej izby — natychmiast zlikwidować. Odtworzony w 1989 r. Senat odegrał historyczną rolę podczas przemian ustrojowych, ale zaraz potem, gdy już demokratycznie wybierany był Sejm, eksperyment powinien się zakończyć. Teoria państwa i prawa dawno rozstrzygnęła, że drugie izby parlamentarne mają sens wyłącznie w ustrojach federalnych. A przecież Polska to najczystsze państwo unitarne, nasze województwa o często sztucznych granicach to nie jakieś stany, prowincje czy inne landy.
Niezależnie od samego istnienia Senatu, irytujące jest słyszenie tytułowania go „izbą wyższą”. Nie ma to jakiejkolwiek podstawy w Konstytucji RP z 1997 r. Niestety, ten błąd się rozchodzi, bezmyślnie powtarzany przez prezydentów, premierów, ministrów, wreszcie — media. Senat był faktycznie wyższy w I Rzeczypospolitej, ale już Konstytucja Trzeciego Maja zdecydowanie postawiła na decyzyjność Izby Poselskiej. W międzywojennej II RP bywało różnie — konstytucja marcowa z 1921 r. preferowała Sejm, a sanacyjna kwietniowa z 1935 r. wywyższyła Senat. Co zresztą było głównym powodem zlikwidowania tej izby przez komunistów po sfałszowanym referendum z 1946 r.