Sowiooka Atena

Aleksander Krawczuk
opublikowano: 2005-11-25 00:00

Godła widnieją na niektórych domach. To piękna tradycja!

Elżbieta Dzikowska-Halikowa pięknie opowiada w jednym z tygodników o swej kolekcji figurek ponad stu sówek; przywoziła je z podróży po różnych egzotycznych krajach świata — lub otrzymała od przyjaciół. To zbiór niezwykle interesujący etnograficznie, cenny też pod względem artystycznym: jak widzą i odtwarzają tego samego ptaka różne ludy. Mąż, Tony Halik, w uznaniu zasług żony nazwał ją sówką-halikówką. Ale, jak przyznaje, to nie jedyna jej kolekcja. Jest również zbiór ryb (urodziła się pod tym znakiem) oraz rekwizytów związanych z tak popularnym niegdyś jeji męża cyklem filmowo-telewizyjnym „Pieprz i wanilia” — wszystko do oglądania w muzeum podróżników w Toruniu.

Z pełnym szacunkiem i podziwem dla kolekcji sówek muszę jednak przypomnieć, że w Krakowie znajduje się inna, jak przystało na to miasto — znacznie starsza i bogatsza, sięga bowiem swymi początkami pośrednio nawet czasów przedwojennych. Liczy sobie — bagatela — ponad trzysta figurek, oczywiście również z najrozmaitszych kontynentów i krajów, zbieranych także w czasie każdej podróży i dzięki przyjaciołom. Co równie ważne, ta kolekcja posiada swoją niezwykłą monografię. Autor opowiada o dziejach jej powstania i rozwoju w powiązaniu z kolejami swego życia, bogatego w owe dramatyczne wydarzenia, jakie były nieszczęsnym udziałem wszystkich osób jego pokolenia; rzecz bowiem zaczyna się w Przemyślu jeszcze w czasach II RP.

Twórcą i posiadaczem wspaniałego zbioru oraz autorem jedynej w swym rodzaju, interesująco napisanej i pięknie wydanej książki „Moje sowy” jest profesor medycyny Jan Grochowski, współtwórca sławnego szpitala pediatrycznego w Prokocimiu. A pasje kolekcjonerskie ma równie szerokie jak Elżbieta Dzikowska. Miałem okazję zwiedzać jego przydomowe muzeum w Nowej Białej na polskim Spiszu, pełne znakomitych eksponatów sztuki ludowej i przedmiotów codziennego użytku gospodarstwa wiejskiego — żaren i kierata nie wyłączając — z tamtych okolic.

Powie ktoś: kolekcjonerów najróżniejszych i najprzedziwniejszych rzeczy nigdy nie brakowało. Celują w tym zwłaszcza mężczyźni, ale i panie mają swe ulubione przedmioty, choćby porcelanę, pamiątki rodzinne. Ta pasja to relikt pradawnego instynktu zbierania tego, co może okazać się użyteczne, także jako środek wymiany.

Jeśli chodzi o sowy, muszę przypomnieć, że to ulubiony i symboliczny ptak bogini Ateny. W poematach Homera z reguły mówiąc o niej, dodaje się przydomek „glaukopis” — sowiooka. Można dyskutować o najdawniejszych przyczynach związku tego ptaka z boginią, jedno wszak jest pewne: obu przypisywano wielką mądrość. Wierzono też, że jeśli sowa pojawia się przed bitwą, zapowiada zwycięstwo. Tak było przed najważniejszymi w dziejach Hellady bitwami: na polach Maratonu i pod Salaminą.

Nic więc dziwnego, że sowa z wielkimi, wyłupiastymi oczyma zdobiła przez wieki monety ateńskie jako rodzaj godła miasta. Nigdy — na szczęście! — nie zbierałem monet, moja pasja kolekcjonerska ograniczała się do książek. Jednakże kolekcjonerstwo jest czymś zaraźliwym. Muszę przyznać, że samo spojrzenie na imponującą kolekcję prof. Grochowskiego wzbudziło we mnie normalne, ludzkie uczucie zazdrości, ale też nasunęło pewien pomysł konstruktywny. Na zbieranie oryginalnych figurek już nie pora; nie ten wiek, nie te zasoby finansowe — i nie to zdrowie, by podróżować. Coś jednak dla sów i sowiookiej bogini zrobić mogę.

Już prawie 20 lat temu rzuciłem myśl, by urozmaicić monotonię naszych blokowisk i domków jednorodzinnych, zwłaszcza tych w budownictwie szeregowym, umieszczając przy wejściach wzorem dawnych wieków różne godła. Takie wciąż jeszcze widnieją na niektórych krakowskich domach i do dziś się mówi: dom pod Murzynami, pod wiewiórką, pod jeleniem, pod białym orłem. To oczywiście ułatwia też zapamiętanie adresu. Wystarczyłoby powiedzieć: „Mieszkam w bloku tym a tym, nad wejściem do klatki schodowej jest takie a takie godło!” A jakie pole popisu — a także pracy i godziwego zarobku — dla artystów!

Jak niemal każdy sensowny pomysł w naszym kraju, także ten nie został zrealizowany: trzeba by zgody spółdzielni i lokatorów, pieniędzy, organizowania konkursów. A komuż by się chciało? Tak więc dalej żyjemy w szarzyźnie, a nasi świetni rzeźbiarze są — poza wąską grupą uznanych sław — w praktyce bez szans realizowania swych talentów, choćby w tak skromnym zakresie.

Zachęcony przykładem i uporem znakomitych kolekcjonerów, powróciłem do dawnej idei. Życzliwi znajomi pomogli wykonać w najtańszym materiale, w utwardzonym gipsie, powiększoną podobiznę ateńskiej drachmy; tej z sową. Umieściłem ją obok wejścia do domu. Jest najskromniejszy na mojej ulicy, ale za to pierwszy, który ma swoje godło. Mam nadzieję, że znajdę naśladowców, i to nie tylko w Krakowie. Trzeba przecież tak niewiele: pomysł, trochę wyobraźni i kontaktu z młodym rzeźbiarzem — są ich setki; koszty wykonania minimalne. A wszyscy będziemy w jakiś sposób bogatsi.